Warta Gravel – nasz maratończyk debiutuje w zawodach ultra
Spontaniczny start, z którego wyszedł całkiem udany wyścig. Problemy zdrowotne ostatnich tygodni uniemożliwiały mi trening i ściganie się na poziomie, do którego przywykłem. Mistrzostwa Polski XCM już właściwe mogę odpuścić. Chciałem wykorzystać ten czas na zrobienie czegoś nietuzinkowego i bawienie się jazdą na rowerze. Na zapisy trafiłem zupełnie przypadkiem – przeglądałem „zasoby Internetu”, leżąc z gorączką w łóżku.
Im bliżej zawodów, tym więcej miałem wątpliwości, czy wystartować. Fatalne prognozy pogody, dużo marudzenia na trasę. Mój najdłuższy dystans pokonany do tej pory to 200km na szosie. Pomimo ścigania się w maratonach i etapówkach MTB, nie robię treningów dłuższych niż 4-5 godzin – mało efektywne, za długi czas regeneracji do następnego treningu. Zapowiadało się ciekawie.
Nabyłem parę tanich „aliexpressowych” sakw i zacząłem je układać w jakąś rozsądną konfigurację… w przeddzień zawodów. Zestaw trytytek, taśm z rzepami i „inż. arch” przy nazwisku na coś się przydały:). Konstrukcja wytrzymała cały wyścig bez problemów. Poczytałem jakieś relacje, fora – co spakować, czego nie. Generalnie mało, lekko i tylko takie rzeczy, które są krytyczne dla dojechania. Np. dętka lub zapasowe ogniwo do lampki. Ubrałem się w potówkę, koszulkę, rękawki i kamizelkę. Na buty cienkie ochraniacze. W zapasie trzepotka, nogawki i koszulka termiczna długi rękaw + folia nrc.
Dwa dni przed zawodami zjadłem więcej węglowodanów, ale bez bezsensownego napychania się pod korek. Po kilkunastu latach ścigania się akurat ten aspekt mam opracowany. Na wyścig bidon 0,5l z bardzo mocno zagęszczonym izotonikiem + BCAA do tego 1,5l bukłak w torbie z samą wodą do popicia – rozcieńczania. Jedzenia ok. 10 batoników rożnych daktylowych, białkowych, musów owocowych, daktyle suszone i migdały. Po drodze trzykrotnie stawałem w sklepie dla uzupełnienia jedzenia i picia + jeden bufet przygotowany przez organizatora. W sumie zeszło jakieś 6 litrów picia. Z jedzeniem trochę gorzej. Jak by się nie śmiać z tych wszystkich wegańskich eko wynalazków. Batoniki na bazie musów owocowych, daktyli itp. wchodzą znacznie lepiej, niż „snikersowy” cukrowy syf. Niestety musiałem brać, co było po drodze w wioskowych sklepach – nawet z dostaniem rodzynek lub bananów był problem. Jakoś przeżyłem bez „bomby”. 12000kcal zeszło.
Startowałem w przedostatniej grupie o 8.50. Na początek trzeba było przebić się spod Cytadeli na południe Poznania. Najmniej ciekawy, ale na szczęście krótki odcinek trasy. Następnie przy Puszczykowie czekały na nas ścieżki i single wzdłuż brzegu Warty. Malownicze krajobrazy i trochę technicznych odcinków – około 50km – w sam raz.
Na dłuższa metę pokonywanie korzeni i nierówności załadowaną przełajówką byłoby upierdliwe. Powrót do Poznania i obranie kierunku na Murowaną Goślinę i Puszczę Zielonkę. Tu zaczęły się trasy, jakich się spodziewałem i na jakie liczyłem. Drogi gruntowe, leśne, szutrowe. Trochę kamiennych kocich łbów i szybkie łączniki bocznymi asfaltami. Trasa bardzo płynna i szybka. Piękna sceneria i kilometry upływające w ciszy i samotności.
Na 118 kilometrze zaplanowany był bufet organizatorów. Herbata, kilka bananów. Dowiedziałem się, ze jadę drugi, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie patrzyłem nawet na mapę ze śledzeniem zawodników. Miałem założoną jazdę na 220W i nie przekraczanie 250W. Zawody to zawody – włączył mi się domyślnie tryb „psa gończego” i widząc tylko jakiegoś zawodnika na horyzoncie starałem się go dogonić. W końcu przede mną został tylko przyszły zwycięzca wyścigu, który był poza zasięgiem.
W Obornikach na 150km naszedł mnie jedyny kryzys. Któryś batonik nie podszedł i sugerował opuszczenie żołądka drogą, która tam trafił. Przeprawa przez Wartę umożliwiała łatwą rejteradę z trasy. Wypiłem , dużo czystej wody, pojechałem dalej i mi przeszło.
Po 160 kilometrze czekała nas jazda przez Puszczę Notecką Piękne, leśne tereny. Czasem po kilkadziesiąt t kilometrów zupełnego odludzia. Hitem była droga powiatowa (sic!) 133. Jakieś 20km piasku przez las i tej cholernej, wytłuczonej przez auta tarki.
Z Międzychodu został już 140km wzdłuż południowego brzegu Warty. W większości otwarte tereny, skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Od południa sunęła stalowoszara ściana ulewy. Zdążyłem przed nią. Około 60km przed metą zapadł zmrok. Przebrałem się w cieplejsza koszulkę i włączyłem lampki. Do mety dotarłem o północy.
Bardzo się cieszę, że zdecydowałem się na ten start. Bardzo udany zarówno jako wyścig i rywalizacja sportowa, jak i przygoda i nowe doświadczenie. Trasa super. Rzeczywiście była przeznaczona pod rower przełajowy (gravel czy jak kto zwał) i tego typu sprzęt był na niej najszybszy. Była w 100% przejezdna, szybka i płynna.
Także prosta w nawigacji, więc można było skupić się na jeździe, a nie rozkminianiu mapy. Nie musiałem przedzierać się przez zarośla lub tonąc w błocie. Czytając relacje z innych zawodów, obawiałem się czy organizatorów też nie najdzie chęć na „uatrakcyjnienie” trasy. Chaszcze, dziury i jazda na szagier przez zaorane pola na pewno nie mieści się w definicji „wyścig gravel”. Przynajmniej ja nie oczekiwałem „rajdu przygodowego”. Wbrew marudzeniom, nie natrafiłem też na kilometry nieprzejezdnego piachu. Pewnie przy długotrwałej suszy lub opadach byłoby ciężej, ale bez przesady. Wyścig dobrze zorganizowany.
Duże zaangażowanie organizatorów na pewno na plus. Zaskoczyła mnie też ilość kibiców przy trasie, którzy śledzili naszą jazdę.