Extreme MTB Challenge – Łukasz zwycięża po raz trzeci.

Trzeci raz wygrałem Extreme MTB Challenge. Bardzo się z tego cieszę. Nie wiem, czy jest to najtrudniejszy maraton w Polsce i jak to oceniać, ale trasa na pewno jest wyjątkowa. 100 kilometrów i 3800 metrów przewyższeń. Do tego wyścig rozgrywany na jednej pętli z minimalnym procentem szutrów i asfaltu. – Łukasz Klimaszewski

W tym roku bardzo ciężkie warunki. Po całotygodniowych ulewach, trasa była kompletnie rozmyta. Jechałem bardzo, bardzo ostrożnie. Z duszą na ramieniu, spodziewając się kapcia na melafirowych rumowiskach. Sześciu godzin w tym roku nie udało się złamać.

Rywalizacja przebiegała podobnie, jak rok temu. Od startu dwuosobowa ucieczka i pokonanie pierwszej części trasy, zachowując jak najwięcej sił. Zaatakowałem w połowie dystansu na stromym, trawiastym podjeździe. Kilkunastometrowa przewaga wystarczyła do oderwania się od przeciwnika na następnym szybkim, szutrowym odcinku. Do mety dojechałem już samotnie .

Moja forma w dalszym ciągu jest daleka od oczekiwań. Za tydzień Mistrzostwa Polski XCM, w których wystartuje bez specjalnej presji na wysoką lokatę open. Może jednak uda się zrealizować jakiś mniejszy cel.

W wyścigu Extreme MTB Challenge wystartowałem w 3 z 4 edycji i trzeci rok z rzędu. Wyścig szczyci się mianem najtrudniejszego maratonu MTB w Polsce. Ja, gdy pominąć czeskie wyścigi odbywające się częściowo po polskich górach, zgadzam się z tym stwierdzeniem. – Arek Kuna

Niestety nie są to zawody zbyt popularne i odbiera im to mocno renomy. No i tylko w ten weekend naliczyłem w regionie co najmniej 6 imprez pod rowery górskie. W rezultacie z frekwencją było słabo jak nigdy do tej pory. Dwa dodatkowe krótsze dystanse zapychacze frekwencji też swoje robią – gorszy pieniądz wypiera lepszy pieniądz. Liczę na to, że wyścig w kolejnych latach ponownie mimo wszystko się odbędzie, bo to impreza lepsza niż komercyjne największe serie w Polsce – pod względem atmosfery, bezkompromisowości trasy, bufetów na wyścigu i mecie.

Szykując się do startu wiedziałem, że będzie trudniej niż w latach poprzednich. Od kilku dni przed startem było słonecznie, ale tydzień przed intensywne opady ciągnęły się przez kilka dób powodując wymycia. Swoje zrobili leśnicy zrywką. Rozumiem potrzebę wydobycia surowca. Czym innym jest jednak realizowanie tego z brakiem poszanowania dla pozostałych funkcji górskich lasów. Zdecydowanie wokół Głuszycy jest to problem, zarówno na Masywie Włodarza jak i szlakach granicznych. Na szczęście przyroda ma nadal zdolności regeneracyjne i tam, gdzie jeszcze rok i dwa lata temu były zniszczenia, tym razem było już całkiem przyjemnie. Wiedziałem, że wyzwaniem będzie zmieszczenie się w 7 godzinach na tych 100 km sytej trasy.

Na starcie ustawiliśmy się w trójkę w pierwszym rzędzie. W zeszłym roku tym trio, tj. Łukasz Klimaszewski, Bartosz Krzyśko i ja zajęliśmy odpowiednio 1, 10 i 9 miejsce. Dominacja Mitutoyo AZS Wratislavia na tych zawodach jest widoczna. Pierwsze 2 km udało się razem przejechać w czubie. Wiedziałem, że to jedyna okazja na te 7 godzin, by się przejechać w trio, więc korzystałem 🙂 Gdy mijaliśmy kompleks 5 stawów, Łukasz wraz z rywalem zaczęli jechać swoim tempem, więc w dwójkę z Bartoszem zostało nam oglądanie oddalających się pleców dwóch liderów. Przed nami wybiło się też 3 innych koni, co sprawiło, że efektywnie jechaliśmy około 6 – 10 miejsca. Na pierwszym zjeździe puściłem Bartka przodem, ale zauważyłem, że ewidentnie przesadził z przyciemnianymi okularami. Prognoza zapowiadała pełne słońce na cały dzień, jednak na samej trasie bardzo dużo było jazdy mocno schowanymi terenami. Łatwo było o glebę albo defekt.

Na 10 km w moje koło, niczym wściekły wąż boa, wgryzł się ukryty w trawiastej gęstwinie patyk. Usłyszałem metaliczny strzał. Skosił jedną szprychę, zatrzymał się na drugiej. Napęd i koło nadawało się jednak mimo niedoskonałości do dalszej jazdy. Zagiąłem resztkę pręta, co by nie dzwonić i nie obijać za każdym obrotem i ruszyłem po dwóch minutach dalej. Jechanie 90 km wyścigu bez szprychy to nie jest najmądrzejsza rzecz na świecie, ale myślałem o tym, że rower jest zdatny do jazdy, dzień jeszcze długi, drużynówka do ogolenia i warto coś z tym wszystkim zrobić. Spadek o kilka pozycji w dół to jeszcze nie był dramat. Mogły mi i rywalom przydarzyć się gorsze rzeczy.

Ziściło się już to chwilę później, gdy minąłem ziomka z rowerem na plecach. Jemu z kolei patyk wyrwał wentyl. Ja przemyślałem swoją strategię na pozostałą trasę. Bartek mi uciekł, więc skupiłem się na charakterystyce, mocnych i słabych stronach. Uznałem, że najbliższe 40 km trzeba przeżyć nie zajeżdżając się nadmiernie – trzymając się +/- tych zawodników, z którymi akurat jadę, a potem zwiększyć ofensywę, gdy trawy, błota i interwały (kłopoty i wytracanie energii) ustaną i zrobią miejsce na strome ścianki i długie podjazdy (jest gdzie wypracować pozycję).

I have spoken. I około 50 km przeszedłem do czynów. Pozycje udało się nadrobić, oddechu innych zawodników na plecach pozbyć. Cały czas liczyłem na to, że nawiążę chociaż kontakt wzrokowy z Bartoszem i tak jak w porzednim roku zaatakuję i przegryzę kable od przerzutek, jak na kunę przystało. Do tego nie doszło. Po drodze zdarzyło mi się za to przelecieć raz przez kierownicę na zerowej prędkości i wylądować na mięciutkiej trawce. Strata czasowa niewielka, ale motywacyjna na 10 km przed metą i po 6 godzinach mordęgi dla całego organizmu, dewastująca. Na ostatnim szczycie nastąpił dodatkowy fuckup. Planowo Gomólnik mały mieliśmy objechać „lekko” bokiem. Ja nie zauważyłem strzałek i wjechałem na szczyt. Mocno zmieszany i z sporym poczuciem wstydu zjechałem pierwszym zjazdem ponownie na trasę. Przy czym zjechanie to za duże słowo, bo stromizny i wymycia były tak duże, że asekuracyjnie musiałem parokrotnie wyhamowywać do zera.

Po 7 godzinach i 8 minutach zameldowałem się na mecie. Do Bartka zabrakło ostatecznie 7 minut. Do rywala o podium w M3 – 3 minut. Był to zresztą kolega, któremu wcześniej urwało wentyl i razem przejechaliśmy potem bardzo przyjemnie podjazd i zjazd z Rogowca w dobrym towarzystwie i z zerową napinką. Zgłosiłem się do organizatora podzielić się informacją o ścięciu trasy przez szczyt. Obyło się bez kary czasowej, gdyż ponoć „bardziej sobie dołożyłem niż pomogłem”, no i to tyle. Pomaszerowałem do szkolnej stołówki, gdzie na mym talerzu wylądowała wielka porcja ziemniaków, warzywnego gulaszu na fasoli oraz surówki. 1, 5 i 8 miejsce zostało przez nas wywalczone.

Uwielbiam Głuszycę, szanuję ten wyścig jak żaden inny maraton mtb ze względu na atmosferę i wyzwanie. Oby do zobaczenia za rok, przy lepszej promocji, frekwencji i mniejszej kolizji z innymi imprezami.

Extreme MTB Challenge Głuszyca – 103km 3800m w pionie, 5 Open i 2 w M3 czyli ponad 6:50h górskiego solidnego łomotu. Mówią, że to podobno najtrudniejszy jednodniowy maraton MTB w Polsce, do tego start w środku nocy (8:30) oraz zastosowanie szybkich opon o średniej przyczepności z raczej skromnym bieżnikiem nie ułatwiało zadania. – Bartek Krzyśko

Trasa jak to w Głuszycy i okolicy- albo pionowo w górę, albo stromo w dół, do tego kilka singletracków, a to wszystko urozmaicone prawie tygodniowym opadem, który do spóły z „leśnymi służbami” zdewastował sporo szlaków/zjazdów, nie było czasu na nudę. Plan zakładał dojechanie do mety w jednym kawałku bez strat w sprzęcie i ludziach… o ile z pierwszym jakoś tam poszło, tak znany i lubiany odcinek szlaku granicznego wybił mi głowy jazdę na takich oponach w tych warunkach.

Obite gnaty, kolano, udo, rozerwane spodenki, wszędzie krew, a tu jeszcze blisko 50km do mety. W tym miejscu jechałem 6 Open, podczas zbierania się z melafirowej ścianki o nachyleniu 30% ktoś mnie dogonił – pierwsza myśl to Arkadiusz Kuna, którego wirtualny oddech czułem na plecacach, jednak to nie on – trudno trzeba jechać dalej póki nogi się zginają i adrenalina trzyma. Przez 30km do Rybnickiego grzbietu nie działo się nic godnego uwagi, poza kolejną glebą przy prędkości 0km/h za zamkiem Rogowiec.

Ostatnie 20km to już totalna bomba, ktoś mnie doszedł, potem kolejny, tutaj przytrzymałem, poprawiłem, potem kolejnego zawodnika wyprzedzamy i od ostatniego bufetu na 94km odrywam się od towarzysza, a ku mojemu zaskoczeniu na ostatnich podjazdach dojeżdżam do tego który na 80km mnie wyprzedził, tu już dałem z siebie wszystko czym dysponowałem w danej chwili, czyli całe 65% możliwości, na metę wjeżdżam 5 Open – fota na pudle obok zwycięzcy „sierżanta” Łukasz Klimaszewski bezcenna. Wygraliśmy także klasyfikacje drużynową.

Brak komentarzy do "Extreme MTB Challenge - Łukasz zwycięża po raz trzeci."