Nova Cup 2020 Harrachov
Trasa Nova Cup 2020 Harrachov dobrze znana była Łukaszowi Klimaszewskiemu i Dariuszowi Porosiowi – startowali tu rok temu i postanowili wrócić się poprawić. Dla Kamila Dziedzica była to nowość i spore zaskoczenie, że da się ułożyć tak ciekawą trasę na jednej 125 km pętli z blisko 4000 metrów przewyższenia – startując w Czechach, a jeżdżąc co najmniej połowę wyścigu w Polsce. Relacja Łukasza i Kamila.
Poniedziałkowy poranek w pracy … znów po czeskiej setce na powyścigowym kacu. Jakoś trzeba przeżyć… Sześć i pół godziny zmagań na trasie finału Pucharu Czech XCM w Harrachovie. 125 km i ponad 3800 metrów przewyższenia. Wyszarpane na ostatnich kilometrach 8. miejsce open! Powoli można kończyć sezon, bo cele zrealizowane, a wyścig wyeksploatował siły do cna.
Startujemy o 7.00 po pokrytej szronem trawie. Jest w okolicy zera, więc uwzględniam większą ilość smaru rozgrzewającego. I tak zawsze jadę na krótko. Po starcie podjazd pod skocznię narciarską i zjazd przy stalowych schodkach technicznych, niegdyś używanych przez skoczków.
Poza samym nabijaniem przewyższeń i kilometrów trasa obfituje też w sekcje techniczne. Zjazd trasĄ DH w Spindlu, wjazd pieszym szlakiem po kamulcach na Odrodzenie i zjazd trasą enduro w stronę Przesieki, do tego około 20 km po singlach Rowerowe Olbrzymy, zjazd z Dwóch Mostów i szlak pieszy wzdłuż Kamiennej. Same klasyki. Trasę można znaleźć pod tym linkiem. Polecam przejechać nawet w formie turystycznej.
Od startu jadę z pięcioma Czechami i w niezmienionym składzie docieramy aż do Piechowic. Następnie czeka nas żółty szlak. Tak to właśnie ten, na który wszyscy tak się jarają, gdy pojawi się na Bike Adventure lub Bike Maratonie – ale Czesi mają fantazję puszczać nim trasę… w przeciwnym kierunku! Od samej rzeczki w Piechowicach, aż do schroniska na szczycie.
Moi rywale na podjazdach nie puszczają koła nawet na metr. A zjeżdżają lepiej. W nogach mamy ponad 100 km, pięć godzin ścigania i około 3 tysiące metrów w pionie. Masz opcję dojechania do mety i przepuszczenia pięciu pozycji lub atakowania, nawet najbardziej szaleńczo. Cisnę więc max pod Wysoki Kamień. Na szczycie mam 2 minuty przewagi, do mety 20 kilometrów izerskich szutrów i asfaltów głównie w dół. Za plecami siłę pięcioosobowego peletonu i wizję nieszczęśnika z wyścigu szosowego, który nigdy nie wiadomo po co ucieka, skoro zawsze go kasują przed metą. Pozostaje tylko jazda reszty dystansu aż do odcięcia. Ostatecznie kilometr przed metą dogania mnie dwójka zawodników z jednej drużyny. Trzech pozostałych jednak pokonuję i poza dyszką open jest to dodatkowy, mały sukces.
Dla mnie był to ostatni ważny wyścig tym sezonie. Wpadło naprawdę dużo ciężkich startów, a równa forma pozwoliła na uzyskanie praktycznie na wszystkich przyzwoitych wyników. Lista maratonów i etapówek do przejechania w przyszłości wcale się nie skraca i za rok też będzie gdzie się ścigać.
To była moja trzecia „setka” w tym roku. Jakoś więcej udało się zrobić kilometrów w marcu i kwietniu, kiedy to cały świat na chwilę się zatrzymał, ja postanowiłem pojeździć dla spokoju głowy na rowerze – to zaprocentowało formą w sezonie. Do tego 2 wyścigi etapowe też zrobiły swoje i jazda z dzieciakami na obozie w Przesiece na początku lipca. Bardzo chciałem w tym legendarnym Harrachovie wystartować, jednak miałem spore obawy co do pogody i stanu swoich przygotowań, bo pod koniec września już zimno i może być mokro, a do tego z formy z lipca niewiele zostało…
Kluczem do sukcesu jednak w tak długich wyścigach jest odpowiednie nastawienie mentalne, przygotowanie sprzętowe, kondycyjne i żywieniowe. Od Ochotnicy w sierpniu jeżdzę także z pomiarem mocy w MTB, więc jest dużo łatwiej trzymać kaganiec watów na wielokilometrowych podjazdach i nie przesadzić z wyjechaniem się, gdy do końca jeszcze sporo zostało.
Wyścig w Czechach zaskoczył mnie 0 st. C na starcie o 7:00 rano, co źle wróżyło bo jestem mocnym „zimorodkiem” czyli nie cierpię startu jak jest zimno. Jednak ubrałem kamizelkę i rękawki dodatkowo, licząc, że gdzieś po godzinie 10:00 zrobi się cieplej i zostawię ubiór umówionej osobie – tu wielkie podziękowania dla mamy Lenki Fridrichovej – super miła Czeszka!
Wiedziałem, że trasa jest trudna technicznie i najeżona sporą ilością podjazdów, nie sądziłem jednak, że już początkowy zjazd trasą freeride w Spindlerowym Młynie bike parku dostarczy tyle wrażeń – nie miałem tu obaw o swoje umiejętności techniczne, rower typu full z regulowaną sztycą i amortyzatorem 120 mm z przodu także daje spory margines błędu – bardziej obawiałem się wyskakujących nagle towarzyszy, którzy idą zamiast jechać. I tak właśnie było, gdy na wąskim singlu próbowałem jednego Czecha jadącego sporo wolniej wyprzedzić – zjechałem z trasy i wpadłem w dziurę. Obiłem sobie bark, kolano dostało także, więc było słabo bo to dopiero 40 km a do mety jeszcze ponad 80 km. Nieustraszony jadę dalej, bo co zrobić – adrenalina i zimno wytrzyma ból. Potem na kładkach pokrytych siatką metalową, znowu z zaskoczenia spotkałem kogoś kto schodzi i prawie się wywróciłem wjeżdżając w niego – no cóż mój błąd – gdybym był mocniejszy, poprzednie podjazdy wyjechałbym wyżej niż okolice TOP 50 miejsca OPEN i wtedy pewnie ludzie wszystko zjeżdżają jak należy…
Sporo szutrówek na początku i asfaltów trochę mnie zaskoczyło, ale gdy zaczął się konkretny teren, to wiedziałem, że trasę układa Vena Hornych – on chyba tak lubi, początek 30-40 km trasy łatwe, a potem coraz trudniej, dodając na 92 km najbardziej przerąbany podjazd – 6,5 km w górę i prawie 700 metrów przewyższenia na Wysoki Kamień zrobiło swoje. Wcześniej jazda po singlach Rowerowe Olbrzymy wyssała ze mnie energię do cna. Gdy przy zjeździe asfaltem z Odrodzenia pomyślałem sobie – „o tutaj w prawo jest wjazd na fajną trasę enduro OS, ciekawe czy tędy poprowadzili” – tak właśnie było, to zjechałem czując flow, ale bark i ręce coraz bardziej dostawały swoje. Wtedy na bufecie małe zamieszanie, bo już zmierza czołówka z prawej strony, a ja mam tam jechać – dopiero potem po krótkim WTF przypomniałem sobie, że tak miało być, taka „odnoga” na trasie. Tu widzę Łukasza, do którego brzydko krzyczę, żeby jechał mocniej bo daleko (tak myślalałem, a to TOP 10) i podałem mu przy okazji bidon z bufetu – pełny.
Dalsza część trasy to dobrze znane single ze zgrupowania w Przesiece – pętla Poświst i Utopiec strasznie mnie wymęczyła, jadąc mocno i płynnie, sporo watów to kosztuje, co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Po 55 minutach docieram w to samo miejsce co przedtem na bufecie – czyli Łukasz już wtedy na 80 km miał nade mną prawie 1 godzinę przewagi – załamka…
Dalszy zjazd z Dwóch Mostów, zapomniany przeze mnie na zgrupowaniu coby młodzieży pokazać (może w przyszłości) i potem podjazd na Wysoki Kamień sporo zapamiętam. Do 6 godziny jazdy było ok. Na bufecie przed podjazdem killer stwierdziłem, że się dobrze posilę i odpocznę kilka minut. Tu zamiast energetyka, coli i słodkości, postawiłem na kanapeczki z pasztetem, czyli czymś słonym na przełamanie słodkiego smaku żelków i batonów. Szczerze to chyba za dużo żelków zjadłem, zwłaszcza, że na bufetach są enervity dostępne w małych 12,5 ml opakowaniach – trzeba przynajmniej 3-4 takie wchłonąć, żeby to odpowiadało standardowej porcji 1 żela. Do tego skończyły mi się moje „mózgotrzepy” i trochę z niepokojem jechałem dalej.
Miałem na celu podjechać w całości na Wysoki Kamień bez postojów, mocno i równo, cisnąc chociaż te 250 W – miejscami było jednak tak stromo, że potrzebne było 400-500 W, żeby w ogóle utrzymać się na rowerze. Tu pod koniec odezwała się BOMBA, a gdy na samym szczycie spotkałem autora trasy – Venę Hornych – to zwyzywałem go strasznie, bo ból żołądka i zmęczenie dało mi się okropnie we znaki.
Dalej mnóstwo turystów pieszych, którzy nie mieli ochoty po raz 50-ty ustępować miejsca jakiemuś rowerzyście z numerkiem w górach – co on tu robi? Gdzie masz dzwoneczek? Pytali. Poziom agresji we mnie był tak wysoki, że jeszcze parę słów i chyba bym ich pobił.
Nomen omen tu wtrącenie – Bartek Bartosiewicz nasz junior młodszy na krótszym dystansie startował i miał przygodę z czeskim turystą pieszym, który zepchnął go z roweru, skopał rower i chciał pobić – cóż ta korona agresja dotarła i tutaj w góry niestety…
Dalsze fragmenty trasy mało pamiętam, nieciekawe szybkie zjazdy po szutrach, tankowanie na bufecie – tu Czeszka z obsługi chciała wzywać pomoc medyczną do mnie, bo chyba tak źle wyglądałem. Ja odpowiadałem po polsku, bo po angielsku też nie kumali, że już nieraz tak umierałem i wracałem zza światów i tym razem dam rady. Towarzystwo jadącej zawodniczki mnie pocieszało, bo ona miała trasę krótszą o 1 godzinę – ponad 10 km pętli singlów. Szutry, podjazd na samolot i finalny zjazd – tu dogoniło mnie kilka osób, z którymi tasowałem się na początku. Nie pozwoliłem się wyprzedzić na finalnym zjeździe, w przypływie energii wcisnąłem w siebie jeszcze jednego żelka mimo bólu żołądka i cisnąłem do mety ile sił.
Końcówki na maratonach MTB w Czechach są mocne – już widzisz metę, już witasz się z gąską, a tu jeszcze podjazd, jeszcze odbicie na trasie, jeszcze pętla w formie XCO i zjazd…
Planowałem zmieścić się w 8 godzinach, 7,5 godziny byłoby cudownie, bo szacowałem że pierwszy pokona te mordercze 125 km i niecałe 4000 metrów przewyższenia (w tym roku wyszło 3850 m) w około 6 godzin. Jednak zajęło mi to 8h 13minut. Prawie 20 minut postojów. Na upadek. Na bufety. Na walkę z urwaną linką od manetki 2-by myk-myka. Udało się bez większych defektów, nawet obawy o to, że tym razem nie zabrałem ze sobą pompki i pianki uszczelniającej (miałem dętkę, farfocle i klucz imbusowy bez torx…) nie spełniły się. Opony za bardzo terenowe jak na tą trasę, gdzie było sporo szutrów i asfaltów przelotowych, za to zapewniły mi spory komfort na zjazdach i margines błędu na kamieniach. Walczyłem ze sobą, ze swoimi słabościami, pokonywaniem kolejnych barier. Jestem z siebie dumny, że przejechałem, ukończyłem i nie byłem nawet ostatni. Czy tu wrócę? Nie wiem – potrzeba nowych wyzwać. Za to pewne jest, że maratony w Czechach mają w sobie to coś – szczerze polecam! Kamil Dziedzic