Bike Maraton Świeradów Zdrój – pożegnanie lata w Górach Izerskich.

Na drzewach powoli zaczynają złocić się liście. W powietrzu czuć zapach jesieni, a Bike Maraton w Świeradowie zawsze kojarzy się z kolarskimi dożynkami.🍂🍁🍄 Zjawiliśmy się liczną ekipą, korzystając z ostatnich chwil lata i sezonu startowego 2019.

Foto: Kasia Rokosz

Na poważnie ostatnie szlify do startu rozpoczęły się dla mnie w środę dzięki solidnemu treningowi z Darkiem Porosiem.


Jak zwykle w jego towarzystwie nie było lekko, KOMy na odrzańskich wałach wleciały, a w czwartek w nogach panowało spustoszenie. Do soboty rano jednak był czas, by się zregenerować… Nie jest to jednak proste zadanie, gdy po kolejnym stresującym tygodniu trzeba jeszcze przyszykować rower i siebie na wycieczkę z pobudką o 5 nad ranem. W piątek o 22 położyłem się do łóżka z poczuciem solidnego wymęczenia, a o 23, by ułatwić sen wziąłem tabletkę na ból głowy – coś, co zdarza mi się może średnio raz na kwartał, jeśli nie rzadziej.
O 9 rano w sobotę Świeradów jak na zdrój przystało powitał nas rześkim i zaskakująco ciepłym powietrzem. Ja jednak cały czas czułem efekty nie najlepiej przespanej nocy. Rozruch i dobra kawa trochę pomogły poprawić samopoczucie. 10:30 wystartowaliśmy i od początku kręciło mi się relatywnie dobrze. Wiedziałem, że bardzo dużo zależy od pierwszych 15 – 30 minut – podjazdu na stóg izerski właśnie. To on zdeterminuje w jakim towarzystwie pokona się dalsze, bardziej płaskie kilometry. Starałem się konsekwentnie podkręcać tempo, a przy każdym przypływie sił atakować. Po raz drugi w tym roku udało mi się na pierwszym podjeździe utrzymać się Darka właśnie, co oznaczało, że albo ja mam wybitnie dobry dzień, albo on wybitnie zły. Ostatnie kilkaset metrów odpuściłem, bo wiedziałem, że na jednym z nielicznych technicznych fragmentów i tak nie utrzymam się mu na kole 🙂

Foto: Kasia Rokosz


Po tym pierwszy starciu jechałem na pozycji 14 Open, co stanowi dla mnie spory powód do domu. Na kolejnych kilkudziesięciu kilometrach spadłem o 5 pozycji, co było ceną jaką zapłaciłem za zaginanie się od samego początku. Znając jednak doskonale Świeradowską trasę, wiedziałem, kiedy mogę odpocząć a kiedy ruszyć do kontrataku. Tuż po rozpoczęciu pętli Giga drugi raz rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę na stóg. Nikogo za mną, nikogo przede mną – walka ze samym sobą. Po 15-20 minutach wyciskania po raz kolejny z siebie dostępnego maksimum doganiam jednego zawodnika. Razem pokonujemy zjazd i płaski fragment. Po ostrym skręcie w lewo ruszyliśmy do ostatniego długiego podjazdu, gdzie dorzuciłem już co fabryka dała i odzyskałem nie jedną, a trzy pozycje. Tylko jeden z rywali podjął rękawicę i rzucił się za mną w pogoń, która trwała już do samej mety.
Ukończyłem zawody na 17 pozycji Open i drugi w M3 za Łukaszem Klimaszewskim z 23 minutami straty, czyli totalnie poza zasięgiem. Taki wynik brałbym przed startem w ciemno i jednocześnie na taki właśnie rezultat nie byłbym gotów postawić ani złotówki. Zaskoczyłem sam siebie, co zawdzięczam przede wszystkim wsparciu z klubu i okresowi przygotowawczemu listopad – luty. Pierwszy raz od wielu lat wrzesień dał mi powody do radości z ścigania a nie stos recept i wizyt u lekarzy.

Foto: Kasia Rokosz

Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać po tym starcie. Zeszłotygodniowy Harrachov nieźle mnie sponiewierał.


Szanse 50/50: albo uda mi się zregenerować i „na jednym oddechu” przelecieć kolejny z rzędu wyścig, albo będzie zupełna klapa. W czwartek czułem się tak licho, że odpuściłem zupełnie trening. Z doświadczenia można już wyczuć, kiedy ma się do czynienia z „konstruktywnym” zmęczeniem, a kiedy dalsze dokładanie obciążenia treningiem to droga po równi pochyłej. W piątek i w sobotę dyspozycja była już bardzo dobra.

Foto: Kasia Rokosz

Po starcie zawodnicy JBG2 zrobili selekcję i poza nimi, Oleszczukiem, Dziewą i mną, nikt się nie ostał. Po paru kilometrach za plecami mieliśmy pustkę. Trasa byłą szutrowo – asfaltowa i poza kilkoma ciekawymi fragmentami ciągnęła się jak flaki z olejem. Jedynym wyjściem było utrzymanie się jak najdłużej w grupce. Udało mi się do mniej więcej 40 km. Potem jechałem już swoje samotnie. Cały czas goniłem Mikołaja, którego na szczycie drugiego podjazdu na stok izerski miałem już w zasięgu wzroku na 25 s. W ostatecznym rozrachunku kolejność na mecie pozostała niezmieniona. W połowie sezonu było parę defektów, niepotrzebnej presji i nieukończonych startów. Kto jednak pamięta teraz o wydarzeniach z czerwca? Bardziej liczy się to, co udało się osiągnąć. Druga połowa sezonu jest moja. W bardzo dobrej, równej formie wytrwałem od kwietnia do końca września. Cztery kolejne Bike Maratony, wyścig etapowy i Nova Cup w Harrachovie przejechałem będąc w bardzo dobrej dyspozycji i kończąc w czołówce OPEN.

Foto: Kasia Rokosz

Bez pracy nie ma kołaczy, niestety. Dość mocno mnie przymuliło za metą ale … dojechałem 😀

Pogoda dopisała, ekipa również (zajęli drużynowo 1 miejsce open, dzielne chłopaki). Ale żeby nie zostać przy takiej lakonicznej relacji opiszę jedno ze zdjęć… to ostatnie, na ok 300 m przed metą. Fota jak fota, wygląda fajnie i ten uśmiech…. no tylko jeździć maratony 😀 Trochę się uśmiechnąłem jak zobaczyłem to zdjęcie i wcale nie dlatego że jakieś ono ciekawe czy ładne ale dlatego jak ono dalece odbiega od zastanej rzeczywistości. Za mną widać niejakiego Alka, bikera zza zachodniej granicy. Niby daleko ale czułem jego oddech na plecach. Ja niby uśmiechnięty ale zmordowany byłem niemiłosiernie i dokręcałem ostatkiem sił. Z Alkiem ścigaliśmy się przez ostatnie 20 km wyścigu. Od morderczego podjazdu na początku drugiej pętli po sam koniec.

Foto: Kasia Rokosz

Ów podjazd jechałem równo. Alek przed samym szczytem jednak zdecydowanie przycisnął i mnie wyprzedził a potem zniknął. Dlatego zdziwiłem się gdy zobaczyłem go na bufecie 500 m dalej jak stoi. Skorzystałem z okazji i nie zatrzymywałem się. Ale od razu poczułem jak jedzie za mną, a wjeżdżaliśmy wówczas w najtrudniejszy bo najbardziej błotny (po osie) odcinek. Próbowałem bezskutecznie uciec. Przez nieroztropność przednie koło się pośliznęło, a ja wylądowałem w błocie z czego Alek skorzystał. Miałem nadzieję, że do końca zjazdu go dogonię ale było to daremne.

Foto: Bike Maraton


Kolejny odcinek to płaskie szutry gdzie po prostu zacząłem dokręcać i zobaczyłem że dość szybko zbliżam się do konkurenta. Tu zaczęliśmy jechać zmianami, aż do kolejnego długiego podjazdu gdzie wydawało mi się że Alek odjedzie, pamiętając jak wcześniej „depnął”, a tu zonk: przestałem go za sobą słyszeć i został ładnych paręset metrów. Spokojnie jechałem do mety ale na ostatnim dłuższym podjeździe znowu powtórzył manewr: tak zdecydowanie mnie wyprzedził że nie miałem co walczyć. Zrobił to jednak za późno, bo zaraz pojawił się zjazd do mety, gdzie już wiedziałem: jeśli dokręcę porządnie, to mam szanse, a na końcu trzeba go wyprzedzić bo przed samą metą wjeżdżamy w singiel, na którym już mnie nie wyprzedzi. I tak się stało! Wpadłem w singiel pierwszy. Tam czułem jego oddech ale wiedziałem, że trzeba iść w trupa i przynajmniej udawać, „że mogę”, bo to działa na psychikę współzawodnika. I tam właśnie zostało zrobione zdjęć: ja padam, resztkami sił dokręcam i cudem uzyskuję sekundową przewagę, choć Alek wjeżdża później. Tak to wyszło jak czas pomiaru był netto, czyli po prostu musiał wcześniej niż ja przejechać linię startu. A ten uśmiech to już pro forma zrobiłem i tak oto powstało zdjęcie, które nijak miało się do rzeczywistości 😀 Potwierdziła się znowu maksyma: trzeba walczyć do końca 😉
PS
Znowu długo wyszło, ciekawe czy ktoś dotrwał

Brak komentarzy do "Bike Maraton Świeradów Zdrój - pożegnanie lata w Górach Izerskich."