Bike Maraton Jelenia Góra 2020 – to był wyścig!
Jelenia Góra w Sobieszowie? Zupełnie nowe miejsce startu? Ale czemu nie? Transgraniczne Centrum Turystyki Aktywnej to fajna baza wypadowa: spory darmowy parking, blisko gór. Stąd startuje np. biegowy ultra Chojnik maraton (polecam! Super impreza, świetnie zorganizowana, różne dystanse i super zabawa). Zatem powinno być ok! 🙂
A trasa? Znam ją w 99’ciu procentach i mimo 4 godz trwania, tak szybko minęła, że w zasadzie nie wiem o co zahaczyć relację!
Nie pozostaje nic innego jak uruchomić starą zasadę, po prostu od początku.
Kiedy startujesz w maratonie nie znając trasy, inaczej inaczej się jedzie, podjeżdżając bardziej czekasz na zjazdy, niż wykorzystujesz teren do konkretnego rozłożenia sił. Tutaj dokładnie wiedziałem co, gdzie i jak. Na początek 1 km asfaltu po płaskim, potem dokładnie 8 min podjazdu (kiedyś robiłem tu interwały góra/dół więc w zasadzie każdy zakręt znam) z lekkim zjazdem i odpoczynkiem po, znowu krótka, twarda, wspinaczka i wypłaszczenie, single. Potem podjazd drogą na Dwa Mosty i kamienisty zjazd dla twardzieli.
Dlaczego o tym piszę i wyróżniam? Bo to bardzo determinowało taktykę i realnie wpłynęło na wynik, nawet na tych pierwszych 15 km. I tak: pierwszy podjazd jadę swoje, bez znaczenia kto, gdzie. Kiedy na horyzoncie pojawiło się pierwsze przewyższenie – redukcja, staję w korbę (wiem, że mogę, bo to tylko będzie tylko chwilowe przepalenie), a dzięki temu odjeżdżam paru osobom. Zaraz na krótkim zjeździe doganiam grupkę przed sobą. Mały przeskok, nie bez znaczenia (o tym zaraz). Teraz krótki ale sztywny podjazd, gdzie znowu: jadę swoje ale końcówkę urywam tych co jeszcze przed chwilę mnie wyprzedzali. Dzięki temu mam pusto przed sobą, i to ważne, bo właśnie pojawia się wjazd na single. Na singlach wiem jak jechać dzięki czemu odjeżdżam od tych za mną i doganiam grupkę przed sobą. Gdybym te 2x nie “depnął” na podwyższeniach, to byłbym teraz sporo z tyłu, przyblokowany przez tempo wcześniejszej grupy.
Ok, trzeba przyspieszyć. Trochę lawirowania i już jesteśmy na drodze na Dwa Mosty. To pierwszy z trzech najdłuższych dzisiaj podjazdów. Tutaj też trzeba złapać swój rytm: nie przepalić ale próbować jednocześnie jechać równo i mocno, pamiętając też, że im więcej osób przed tobą, tym większy korek na końcu. Bo końcówka to nagły zwrot akcji i z szerokiej drogi wjeżdżamy w bardzo trudny technicznie zjazd. W pierwszych jego 100m na tyle wymagający, że większość bikerów tutaj schodzi z rowerów. Powtarza się wcześniejsza taktyka: końcówkę trzeba depnąć. I tak robię ale mimo wszystko małe przystopowanie jest, ktoś stanął, ktoś ma pretensje ale w zasadzie tak bywa i najważniejsze, że nic się nikomu nie stało, a wszyscy jadą dalej.
Na tym zjeździe udaje mi się wyprzedzić jednego z głównych rywali (pierwszy raz w sezonie, i będę się za nim oglądał do końca maratonu!) oraz uzyskać trochę przewagi nad pozostałymi.
Na dole czekają single, a one są moim sprzymierzeńcem: wiem jak je jechać, gdzie przycisnąć, przyspieszyć czy jak przejechać techniczne przeszkody. Super, kiedy właśnie w takich przypadkach nic nie stanowi dla ciebie zaskoczenia i możesz to wykorzystać!
Single sprawnie mijają, bufet, trochę szutrów i teraz już czekam tylko na podjazd Drogą Chomontową. Dzisiaj będzie zaliczona 2x. Nie ma mowy o pełnym gazie z uwagi na konieczność pozostawienia sił na drugą połowę. A powiem szczerze, że nie mam pojęcia jak wtedy dyspozycja dopisze. Jest jeden symptom: ale on może oznaczać coś zupełnie przeciwnego…
Chodzi o to, że za bufetem doganiam Marlenę Drozdziok(!) jadącą z moim teamowy kolegą Arkiem Kuną. Dla mnie to kompletnie inna liga! Pamiętając wcześniejsze starty i to ile minut ci zawodnicy mi odjeżdżali może to oznaczać: a) jadą spokojniej; b) mam dzisiaj wenę(!); albo c) przepaliłem się już na samym początku 😀
Dojeżdżając do Chomontowej, zagadujemy sobie wzajemnie chwilę. Trochę się szafujemy, zmieniamy prowadzeniem. I znów tutaj znajomość podjazdu pozwala jakoś łatwiej go pokonać, jakby bez przesadnego wysiłku.
Gdzieś za połową świeża porcja glukozy dociera do krwiobiegu (uwielbiam to uczucie!) dzięki czemu mogę końcówkę pojechać trochę mocniej i odjechać Marlenie. Na znane “telewizory”, czyli zielony szlak z Karpacza usiany mnóstwem kamieni i małych głazów wpadamy razem z Arkiem równym, mocnym tempem. Na wyjeździe jednak jestem już sam: Arek gdzieś zniknął, Marleny nie widzę. W zasadzie nie wiem czy coś się stało, czy tak po prostu odjechałem. Pojawia się kolejna szansa: przede mną parę zjazdów, które dobrze znam. Tutaj zawsze mogę coś odrobić, uzyskać choć trochę przewagi. Ale to nie jest satysfakcjonujące, bo wiem, że przed nami jeszcze raz będzie Chomontowa. Mam nadzieję ją przejechać stabilnie ale nie oszukujmy się: królem podjazdów to ja nie jestem, wiem, że “mogą mnie dojechać” i to wszyscy, i ci ostatni i wcześniejsi.
Zatem nie oglądam się i robię petardę w dół, a na krótkich sztajfach kręcę swoje i już! Tym bardziej, że przed drugą pętlą tuż tuż za mną pojawia się Jacek Paszke, dla którego ja raczej nie stanowię ostatnio konkurencji… Natomiast szansą dla mnie w tym momencie będzie początek drugiej rundy, która zaczyna się singlami. Prę do przodu, dojeżdżam do singli i…. Korek!!! Trafiam na któryś ze środkowych sektorów MEGA i Classic’a, którzy startowali godzinę później jak my! Niekończący się sznurek bikerów! Jakby ktoś ruch z autostrady puścił na przewężenie bez możliwości wyprzedzania!
No nic! Tak to już jest na maratonach, można liczyć na dobrą wolę tych przede mną. Tradycyjnie dojeżdżając “zapowiadam” się, że w razie czego… że gdyby było kawałek wolnego… to ja bym skoczył….Trochę się udaje, trochę dostaję po głowie (na wyjeździe zostaję przyblokowany, wywracam się ale z tyłu wygląda, to tak jakbym to ja “się popisał” po szarży….), ale mimo to kilku uprzejmych bikerów specjalnie robi mi miejsce za co rewanżuję się po prostym dziękując 🙂
Zresztą tutaj też chciałbym podziękować tym co specjalnie puszczają gigowców. W większości przypadków spotykam się z dużą doza rzyczliwości, a wiedzcie, że to może gigowcom sporo pomóc!
Nastała Chomontowa nr 2. I w zasadzie tyle. Stabilny podjazd. Zjazd w kierunku “telewizorów”, wszystko bez zmian. Aż tu nagle słyszę jak ktoś z tyłu woła! Oglądam się, a to Marlena mnie pogania! Nie ma taryfy ulgowej! Zawsze trzeba walczyć do końca! Telewizory + Borowice przejeżdżamy mniej więcej razem. Stąd już większość w dół i nie powinno mnie nic zaskoczyć. Sił jeszcze sporo zostało więc korzystam ile mogę pamiętając jednak, że wyścig się nie zakończył: na trudniejszych fragmentach zwalniam i jadę zachowawczo, bo najgorsze co mogłoby się teraz przytrafić, to awaria po przeszarżowaniu.
Pewnie dojeżdżam do mety. Tam czeka już kolega, który ze mną przyjechał. Emilowi niestety dzisiaj nie poszło (rozszczelnienie + snejk…) ale na szczęście w całości. To zawsze jest najważniejsze.
Czekam jeszcze na Marlenę żeby podziękować za pozytywną rywalizację poganianie oraz teamowego kolegę Arka.
Ten maraton ułożył się jak mało który: pogoda, dyspozycja, trasa, przygotowanie przed maratonem, radość z jazdy i fun na trasie, a także uzyskane miejsce, bo te czynniki zaowocowały 3’cim miejscem w kategorii. To wszystko podsyciło mój apetyt na kolejny maraton, którym dla mnie będzie start w Świeradowie!
Wyniki:
Piotr Majer 12 OPEN / 3 M4 (giga)
Arek Kuna 19 OPEN / 6 M3 (giga)
Adam Szymański 295 OPEN / 6 M65