Bike Maraton Złotoryja 2020 – relacja
Góry Kaczawskie to dla MTB takie trochę pół-góry: urozmaicenie w terenie duże, ale niewielkie przewyższenia. Co zatem wynikło z umiejscowienia maratonu w rejonie Złotoryi? Zapraszamy do relacji z tej nowej edycji Bike Maratonu autorstwa Piotra.
Na sam początek ciekawość: rejon mniej więcej znam, wiem jaką ma charakterystykę. Byłem mocno ciekaw jak organizator poprowadzi trasę. Do tego jest to rejon singletracków, więc liczyłem na włączenie choć ich kawałka do trasy. Mapa została opublikowana niemal w ostatniej chwili i to bez przewyższeń. Można było sobie z tym poradzić poprzez wejście w trasy interaktywne i w informacjach sprawdzenie tego parametru. Na GIGA przy 70 km zostało podane 1400 metrów… hm? Czy to nie pomyłka? Trochę “płasko” jak na GIGA w górach, nawet tych niskich. Czyżby moje pierwsze stwierdzenie o “połowiczności” się potwierdziło? Kolejne zaskoczenie to lokalizacja: nie sama Złotoryja, tylko w zasadzie środek lasu! Prawdopodobnie to z powodu kwestii organizacyjnych (na 1 dzień przed startem!), ale trochę dziwnie to wyglądało.
Pogoda zapowiadała się dobrze, co najwyżej trochę deszczu na koniec.
Węgle były pakowane od 3 dni, nawodnienie prawidłowe, korba dokręcona i dodatkowo zabezpieczona (własny patent, bo korek nowy jeszcze nie dotarł po zgubieniu oryginalnego w Zieleńcu), więc nadzieja na pierwszy “prawidłowy” i bez awarii maraton w tym sezonie jest. To była tylko nadzieja…. Rzeczywistość wykręciła mi numer, ale czy i jak to wpłynęło na całość? Zaraz, zaraz. Jeszcze start 😉
Dojeżdżamy na miejsce, wszystko na czas, wszystko ok, parę zakręceń korbą w kierunku startu, a tu coś nie halo! Łańcuch “nie trybi”, skacze, ociera na kasecie, jakby hak się zgiął. Tylko, że wczoraj było dobrze, a okazji na zgięcie nie było. O co chodzi? Pokręciłem trochę ręczną regulacją, spróbowałem, sprawdziłem czy wszystkie śruby dokręcone i po prostu ruszyłem z nadzieją “że jakoś to będzie”. Minuty do startu już nie pozwoliły na więcej.
Chwila w sektorze i ruszamy. Czołówka pojechała mocne swoje (czerwony pociąg JBG-2 stawił się chyba w komplecie!), a ja z końca sektora na spokojnie, bo trzeba jednak trzymać się w ryzach, żeby nie przepalić na początku mięśni. O napędzie w zasadzie zapominam. Po prostu teraz już działa. Za to na ok 10-tym kilometrze tylny hamulec najpierw zaczyna ocierać, a na zjazdach się zapada… Uuuu! Podejrzewam, że blaszka sprężynki się odgięła i weszła między klocek a tarczę (słabe hamowanie i ocieranie na to wskazywały) lub zużyły się klocki, choć niedawno je sprawdzałem i było ok! Zjazdy jechałem zatem mocno asekuracyjnie, nie wiedząc czy hamulec będzie w ogóle dalej sprawny, bo działał wybiórczo. Dodatkowo zaczął niemiłosiernie piszczeć podczas używania. Piszczące metaliczne klocki przy tym co miałem, to nic! Stałem się niechybnie najgłośniejszym uczestnikiem maratonu…
Niezrażony sytuacją postanawiam dalej jechać: jak będzie tak będzie! Zjazdy pokażą “co dalej”.
Pierwsze okrążenie to w zasadzie jazda trochę z tym, trochę z tamtym, jednym czy drugim znajomym, ale w zasadzie było to kręcenie “na własną nogę”. Trasa to raz jakiś trudniejszy zjazd (z piskiem jakby kogoś zarzynano….), kawałek singli (bardziej pro forma niż z jakimś fajniejszym flow). Bez większych trudności, ale jednak też bez nudny. Tętno trochę podwyższone, ale samopoczucie raczej jak przy niższym obciążeniu, zatem znak, że organizm jednak był wypoczęty i zregenerowany. Można kręcić!
Druga część maratonu pod względem taktycznym czy wyścigowym była już trochę ciekawsza: po pierwsze w pamięci cały czas miałem, że mimo wszystko gdzieś tam za mną czają się ci, z którymi zazwyczaj się mierzę, po drugie pojawił się sympatyczny megowiec Damian Gawron, który nie dawał mi spokoju oraz Ola Andrzejewska…
Ola to w zasadzie taka mała zagadka. No bo jak to nazwać jeśli wiesz, że miejsca kobiece na Bike Maratonie są od dość dawna mocno obsadzone przez stałe zawodniczki, a tu nagle wbija się i wyprzedza cię bez najmniejszego problemu, ktoś kogo nie rozpoznajesz, w koszulce bez emblematów, bez teamu? I wiesz tylko, że to chyba ta zawodniczka, która wygrała w Zieleńcu, ale poza tym nic więcej? A wcześniej przejechała wprawdzie Szklarską i Kowary, ale “tylko” na dystansie mega? Nogi miękną, ambicja pikuje! 😀
No tak, ale na szczęście doświadczenie wielu startów podpowiadało, że nie ma co rwać. Nie na GIGA. Trzeba kręcić swoje. Jechaliśmy zatem podobnie prawie całą drugą połowę maratonu – ja walcząc, Ola jadąc swoje – wymienialiśmy się co jakiś czas pierwszeństwem. I mimo, że było miło usłyszeć z jej ust pytanie: “czy ty nie jedziesz przypadkiem na elektryku?”, to Ola choć (jak sama wspomniała) wyczerpała baterie już na samym starcie, to na kilka km przed metą skutecznie mi zniknęła, nie dając najmniejszych szans. Wow!
Jeśli natomiast chodzi o końcówkę, to na maratonach bywa tak, że albo jedziesz samotnie swoje albo próbujesz sił z kimś kto nie daje ci spokoju “aby urwać choć kawałek”. Takim napędem tym razem był zawodnik z dystansu mega Damian. Pociągnął mnie kawałek po asfalcie na kole, a później wymienialiśmy się do końca prowadzeniem: to pod górkę, to na zjazdach napędzając się wzajemnie, aby na końcu jeszcze trochę docisnąć.
I to jest fajne na maratonach: nieważne czy jesteś w czołówce czy na końcu, czy w tej czy tamtej kategorii, czy na jednym czy na drugim dystansie. Liczy się taka pozytywna rywalizacja i emocje tu i teraz. Dzisiaj ty dokręcisz śrubę komuś , a innym razem ktoś tobie.
Kwintesencja zawodów: adrenalina z rywalizacji + endorfiny z trasy i satysfakcja przejechanych kilometrów!
I teraz liczę na to samo już za parę dni, kiedy pojawimy się na soczyście zapowiadającej się trasie w Jeleniej Górze, gdzie za jednym razem będzie i podjazd na Dwa Mosty i Chomontowa i słynne karpackie telewizory, dodatkowo okraszone singlami Rowerowe Olbrzymy!
Zapomniałbym o hamulcach, które w zasadzie same z siebie nie dawały o sobie zapomnieć (ciągłe ocieranie). Dotrwały do końca, jeśli można to tak nazwać, bo… bez okładzin. Hamowało samym metalem. Tak już bywa w MTB. Kolejny raz maksyma “walcz do końca” zadziałała (!) tym bardziej, że jak się okazało do mety dojechałem na drugim miejscu w kategorii M4.
A wrażenia z trasy w Złotoryi?
Tak, to takie trochę “pół-góry” choć bez nudy. Podjazdy nie były wymagające, przewyższeń wyszło trochę więcej niż 1400 metrów, a były też i soczyste zjazdy, luźne kamienie, ścieżki leśne, trochę singli. To edycja, która może świetnie zastąpić oklepane i szutrowe Zdzieszowice, skąd w zasadzie oprócz połaci rzepaku pamięta się jeszcze tylko polne i leśne drogi. Tak więc jeśli Złotoryja pozostanie w przyszłości jako rozgrzewka przed górami, to jestem na tak.
Wyniki:
Piotr Majer 27 OPEN / 2 M4 (giga)
Krzysiek Kwaśniewski 101 OPEN / 30 M3 (mega)
Bartosz Bartosiewicz 47 OPEN / 5 M0 (classic)
Karol Puchalski 59 OPEN / 8 M0 (classic)
Hugo Kordowski 88 OPEN / 11 M0 (classic)
Adam Szymański 282 OPEN / 6 M65 (classic)