Wataha Ultra Race – droga do piekła
Sezon nieuchronnie zbliżył się do końca – pozostały dwa ostatnie starty. Dwa tygodnie temu Garmin Gravel Race, czyli wyścig w formule szybko, krótko, ogień pod górę. Jednak to „czterysetka” wokół Gór Świętokrzyskich była dla Łukasza startem docelowym.
Przyjemna, letnia pogoda definitywnie się skończyła i start przed świtem nie był zbyt miły. Cały dzień był dość zimy i wilgotny, z przejściowym deszczem. Mniejsza o dyskomfort, ale bilans energetyczny ogrzania organizmu przez kilkanaście godzin może trochę sieknąć. Niezastąpione okazały się wodoodporne skarpetki i rękawiczki. Dodatkowo wybrałem też kas triathlonowy. Można mieć bekę, że jest to kuriozum w gravelach, ale jeśli coś się sprawdza w czasie jazdy, to nie jest głupie.
Zaraz po starcie mocno odskoczył jeden z zawodników. Po ciemku nawet nie widziałem kto, ale bieg gonienia włączył mi się automatycznie:) Zrobiliśmy sporą przewagę, jadąc wspólnie do 100 kilometra. Potem towarzysz został z tyłu, a mi zostało ponad 300km samotnej jazdy. Dość ważny moment wyścigu, gdy trzeba sobie zaprogramować w głowie tryb „maszyny do pokonywania kilometrów”. Żadnego patrzenia na tracking, śledzenia, kto mnie goni i czy dogoni. Trzeba po prostu dobrze wykonać swoja robotę i wcześniej ustaloną strategię na wyścig. Jazda poszła mi całkiem sprawnie – jeden postój w sklepie dla uzupełnienia picia i ze trzy krótkie: smarowanie łańcuch, siku.. pewnych rzeczy się nie przeskoczy. W sumie dwadzieścia kilka minut stania. W tym trochę zmarnowanych na użeranie się z nawigacją. W okolicach Łysicy kompas ze świrował, a mapa z kursem zaczęła kręcić się po ekranie. Słyszałem, że nie tylko ja miałem tego dnia podobne problemy. Może pogoda, budowa geologiczna lub diabelskie sztuczki. Musiałem kilka kilometrów jechać na pałę, przekręcając sobie tego nieszczęsnego Garmina z kierunkiem jazdy w mózgu.
Trasa moim zdaniem była świetna. Do 350 kilometra bardzo szybka. Trochę odcinków terenowych, bruku, asfaltu. Tym, co najbardziej zapamiętałem były szutry. Dziesiątki kilometrów. Ale takich pięknych. Gdy składasz się na lemondce i ciśniesz po nich trzy, cztery dychy. A złoty tunel jesiennego lasu zamyka się nad głową. Końcowe 50 kilometrów to już inna bajka. Tu przypadała większość podjazdów, do tego sporo terenu. Bruki znane z MP po kilkunastu godzinach jazdy wchodziły jakby bardziej… Na koniec karna runda przez „piekło” i meta. Po 15 i pół godzinach jazdy. Start w Drodze do Piekła był dla mnie ostatnim w tym sezonie. Kilka wyścigów na długim dystansie poszło naprawdę nieźle, ale wystarczy tego dobrego i trzeba odpocząć przed następnymi wyzwaniami. Sporo się nauczyłem. Zwłaszcza w zakresie logistyki, strategii jazdy i wyczucia własnego organizmu.