Podsumowanie weekendu #11

Przedstawiamy wam kolejne podsumowanie weekendu oczami zawodników Mitutoyo. Tym razem opowiadamy o wyścigu w czeskim Bedrichovie i udanym Bike Maratonie w Ludwikowicach Kłodzkich.

Puchar Czech XCO Bedrichov start elita kobiet

puchar czech

Krzysiek Łukasik

W poprzedni weekend w czeskim Bedrichovie zaliczyłem ostatnie przetarcie przed zbliżającymi się wielkimi krokami Mistrzostwami Świata w Maratonie MTB.  Pierwszy raz brałem udział w zawodach rozgrywanych w tej małej miejscowości nieopodal Liberca  i muszę przyznać, że zarówno trasa jak i miejsce zrobiły na mnie duże wrażenie!  Malownicze widoczki, górski klimacik i w pełni naturalna runda tworzyły fajną całość, motywującą do walki.   Dużo frajdy dawały dwa długie zjazdy po korzeniach.  Muszę przyznać, że pomimo słabej dyspozycji dawno nie cieszyło mnie tak zjeżdżanie na rowerze.

Właśnie, tu jednak przechodzimy do sedna sprawy – jedynym, drobnym minusem, kwestią rzucającą cień na postrzeganie całej imprezy, była moja dyspozycja. Mówiąc delikatnie nie czułem się zbyt dobrze.  Podjeżdząjąc pod górki  bałem się, że w którymś momencie wyprzedzi mnie baba jadąca z mlekiem do pobliskiej mleczarni, a temu poczuciu lęku towarzyszyła  jeszcze hiperwentylacja godna czterdziestoletniego palacza biegnącego do odjeżdżającego z przystanku autobusu. Stety albo niestety moje męki skrócił Jaro, który od pierwszego okrążenia nadał kosmiczne tempo.

No nic,  gorsze chwile się zdarzają, staram się tym nie zrażać i przypominam sobie  sytuacje  z maja, gdy tydzień przed całkiem udanymi AMPami pojechałem przeciętny wyścig w Wałbrzychu. Niech więc będzie to dobry znak! 🙂

Łukasz Klimaszewski

fot. Bike Maraton

 

Kolejny bardzo ciężki wyścig mogę zaliczyć na plus. Niemal 4 godz w deszczu, błocie i zimnie. Udało się wywalczyć bardzo dobre 4. miejsce w stawce dobrych zawodników.
Miniony tydzień upłynął pod znakiem bomby i nie wiedziałem czy uda mi się pojechać dobry wyścig. Po starcie i pierwszych kilometrach nie było rewelacji, a wręcz jechało się słabo. Skupiłem się na równej jeździe i reakcji organizmu nie przejmując się tym, ilu zawodników mnie wyprzedza. Okazało się to słusznym podejściem w tej sytuacji.
Nie obyło się oczywiście bez typowego dla mnie pecha. Tuz przed startem dokumentnie rozprułem oponę na szkle lub jakimś innym ostrym elemencie. Na szczęście zdążyłem jeszcze założyć dętkę. Gorszej trasy na jazdę na dętce chyba nie mogłem trafić. Łomot na kamieniach i dużo błota. Tym razem zjazdy trzeba było pokonywać naprawdę uważnie i bez ryzykowania.

 

Arek Kuna

fot. Bike Maraton

Najcięższy maraton w tym roku, top 3 „kariery” – prawie 5h jazdy w temperaturze od 5 do 11 stopni, w deszczu, po kamieniach, po błocie, korona Gór Sowich zdobyta dwa razy, 2700 m przewyższeń. Przy pierwszym wjeździe na Wielką Sowę 16 Open (super wynik), a na zjeździe jeszcze z 4 osoby wyprzedziłem (chyba jakaś blokada psychiczna mi spadła, bo się nie spodziewałem), ale nie wiem, z jakiego dystansu 🙂 Potem niestety było tylko gorzej. Niby jeżdżę w maratonach pół dekady, a błędy jak przy pierwszych startach. Nie dość, że nie byłem gotowy w ten weekend na tak długi wysiłek, to jeszcze nie wziąłem izotoniku na trasę 🙂 4 żele to było za mało na taką męczarnie 🙁 Na deser, źle zapamiętałem trasę i tabliczka 5 km do mety pojawiła się o kolejne 7 km wcześniej niż się spodziewałem. Dobrze, że o odpowiedni strój zadbałem chociaż – bluza, rękawki, nogawki i kamizelka Nodon zrobiły robotę lepiej niż się spodziewałem! Była szansa na podium kategorii, zabrakło dosłownie 6 minut.

 

Piotr Majer

fot. Bike Maraton

Bike Maraton Ludwikowice-Kłodzkie 2017: rzeźnicko-epicki wyścig…

Gdybym wiedział….
Zastanawiam się czy gdybym wiedział jak będzie, to pojechałbym na ten maraton? Biorąc pod uwagę przebyty wysiłek oraz otarcie się o hipotermię, z pewnością nie. Ale prawda jest taka, że takich rzeczy zazwyczaj nie biorę pod uwagę, a im trudniejsze warunki tym większym wyzwaniem okazują się być.
W wypadku tego maratonu w stu procentach sprawdziła się zasada: kiedy jedziesz mówisz sobie „już nigdy więcej”, a kiedy mija dzień dwa to chcesz kolejnego razu!

Określić ten maraton jako „rzeźnia” chyba nie będzie przesadnym. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby po przyjeździe aż tak były wyludnione miejsca postojowe po samochodach. Większość po prostu pouciekała.

Miało być zimo i było trochę chłodno. Miało padać ale początkowo było sucho. Dopiero na trasie deszcz nie tylko wszystko zlał ale dodatkowo obniżył temperaturę do takiej, która panuje raczej podczas głębokiej jesieni, a nie u progu lata….
Pierwsza runda jeszcze była w miarę ok. Zjazd z Wielkiej Sowy i inne pozostałe dawały dużo frajdy, włączał się speed. Za to drugi przejazd stał się przeciwieństwem pierwszego… Głęboko przemarznięte ręce sztywniały do granic możliwości. Walka była nie tylko na poziomie wytrzymałości organizmu ale i psychiki: zatrzymać się na chwilę czy wypatrywać końca zjazdów?
Najlepiej prezentują to liczby: spadek z 17’go na 25’te miejsce, a 3 najważniejsze zjazdy, trwające 3-6 min przejeżdżam prawie każdy o 40 s dłużej. Sporo…

Później podjazdy wcale nie były lepsze: długie i wyczerpujące przy niedowładzie palców (zdarzało się zmieniać biegi całą dłonią a nie palcami) nie pozwalały na próbę odzyskania choć w części sprawności dłoni. Dopiero intensywne i długotrwałe chuchanie w przemoczone rękawiczki, raz jednej raz drugiej dłoni, dawały jakieś symptomy poprawy.
Na 20 km przed metą było naprawdę ciężko i psychika dostawała w kość: to jeszcze ok godzina jazdy! W siodle chyba utrzymywała mnie jedynie myśl, że nie ma lepszej opcji niż mozolne brnięcie i kręcenie do mety. Każde inne rozwiazanie, czy to odpoczynku czy nawet DNF na bufecie i czekanie na transport, mimo że wydawały się lepszą opcją, doprowadziłyby do mocnego osłabienia i hipotermii. Lepiej jednak było jechać do samej mety….

Najszczęśliwsze dwa momenty tego dnia?  Dotarcie do mety oraz przebranie się w ciepłym samochodzie…

Kończę na 26 miejscu OPEN i 9 w kategorii.

Teraz tylko pytanie na koniec: no to kiedy kolejny taki raz? 😀

Krystian Jakubek 

Pyrrusowe zwycięstwo

 

Po prawie rocznej nieobecności, w Ludwikowicach odwiedziłem znów drugi sektor. W tym sezonie pominąłem pierwsze, płaskie maratony i mimo całkiem udanych występów w Polanicy i Jeleniej, punkty nie chciały się zgodzić.Start z samego końca, a właściwie to z krzaków, był dość zabawny. Przez pierwsze 14km, na które składały się głównie podjazdy, cały czas przebijałem się do przodu. Aż do momentu, kiedy na podejściu przed Małą Sową przystanąłem na poboczu obok Wojtka z drużyny (po wyścigu Łukasz zaskoczył mnie mówiąc, że czołówka też tam spacerowała). Wojtek musiał wycofać się z powodu problemów technicznych, a mnie całkiem obluzował się jeden z koszyków na bidon.

Kiedy po niespełna dwóch minutach miałem już ruszać, do teamowej pogawędki przyłączył się Marcin :p. Gdy tylko wskoczyłem na rower, przystąpiłem do szybkiego odrabiania straty. Jednak na końcu zjazdu do Jeleniej Polany, jeden z rywali (niecelowo) postanowił mi w tym przeszkodzić. Lądowanie na błotku było zadziwiająco miękkie, ale błyskawicznie zbierając się z ziemi, zauważyłem pęknięte mocowanie licznika. Trzeba było schować go do kieszonki, bo po prześwietnym zjeździe z Wielkiej Sowy zauważyłem, że już go nie mam :(. Kompletnie zepsuło mi to dobry humor po cudownym tańcu na krawędziach śliskich kamieni (wykręcony 5. czas :D). Mniej więcej w tym samym czasie zaczął też padać niekończący się deszcz.

Zdenerwowany, ale nie zrezygnowany, kontynuowałem walkę. Jechało się bardzo dobrze. Do czasu. Gdzieś w okolicach połowy trasy wjechaliśmy w unoszące się obłoki – grunt intensywnie parował. Od tego momentu przestałem widzieć gdzie i po czym jadę. Przecieranie okularów korekcyjnych mokrą koszulką czy rękawiczką na niewiele się zdawało. Bez okularów też praktycznie nic nie widziałem (na co dzień mam tak samo)… Rozpoczął się nowy etap – jazda w dół na ślepego wariata. Tempo na zjazdach spadło, ale nie uchroniło mnie to od kilku wywrotek, bo pojawiło się też dużo zdradliwego błota. Żeby było zabawniej, w pewnym momencie słyszę brzdęk, syk, zatrzymuję się. Z przodu ucieka powietrze. Przyglądam się – coś urwało mi „grzybek” w wentylu presta. Pogmerałem palcem i przestało schodzić. Może pomogło w tym mleko? Jadę dalej na bardzo niskim ciśnieniu. Wysłużony ikon, którego uwielbiam w suchych/wilgotnych warunkach, kompletnie nie radzi sobie w błocie.

Mimo okrutnego pecha nie jest chyba tak źle. Około 20km przed metą wyprzedzam Arka, Piotrka i Bartka. Na podjeździe! Zazwyczaj jest odwrotnie. Chłopaków niemiłosiernie sponiewierała panująca aura – od razu to po nich widać. Jednak Bartek nie poddaje się tak łatwo i razem zmierzamy do mety. Pod koniec zaliczamy jeszcze kraksę. Zawodnik tuż przede mną przeląkł się zakrętu na błotnym zjeździe i nagle zwolnił. Klocki z tyłu zdążyły się już skończyć, więc hamuje głównie przód. Przedni ikon buntuje się i uślizguje. Turlam się w dół. Bartek rozjeżdża mój rower i ląduje obok mnie. Super. Kolejne straty. Dalej zwalniam jeszcze bardziej. Brakło sił, nie widzę już prawie nic.

Na metę wjeżdżam po Bartku, ale on startował ~półtorej minuty wcześniej. Później dowiaduję się, że jestem trzeci w M2. Mój najlepszy wynik w Bike Maratonie. Chyba tylko dlatego, że większość osób zrezygnowała z giga. Do powrotu do 1. sektora zabrakło mi dwóch promili (czasowo, a nie we krwi). Do myjek nie ma kolejki :o. Polanie się zimną wodą okazuje się kiepskim pomysłem. Podczas wyścigu ani przez chwilę nie doskwierało mi zimno, a teraz nagle dostałem drgawek. Na bufecie zakładam na siebie gustowny, niebieski worek na śmieci i zajadam się owocami. Trzeba się przebrać. Jeszcze dekoracja i koniec. Teraz tylko doprowadzić siebie i rower do stanu używalności na przyszły weekend. Nie pamiętam kiedy ostatnio zrujnowałem tak bardzo sprzęt.

Brak komentarzy do "Podsumowanie weekendu #11"