Najtrudniejszy wyścig i najciekawsza przygoda – Carpathian MTB Epic oczami Łukasza

O 16 wyłączam komputer i wychodzę z pracy. Pobudka o 3:30 w nocy i wyjazd. Po 17 godzinach jesteśmy na miejscu w Rumuni, w piękny ośrodku Fundata Resort w Cheile Gradistei. Jeszcze zmiana czasu działa na nasza niekorzyść. Jeden dzień na prolog/czasówkę i odpoczynek. Następnie trzy mordercze etapy po 3,5 – 4,5 godz. Nie spodziewałem się także, że tak niekorzystnie zareaguję na wysokość. Niby 2500 metrów to nie Himalaje, ale nigdy nie jeździłem rowerem tak wysoko. Zacząłem podjazd na założonej mocy i jechało mi się bardzo dobrze w pierwszej piątce. Niestety po dłuższej wspinaczce zupełnie zaniemogłem. Kręciłem 250W z tętnem 170, nie mogąc złapać oddechu. Niestety im wyżej, tym było gorzej. Cały czas czułem się, jakbym przez ostatnie pół roku nic nie trenował…

Relację należałoby zacząć od tego, że dystans i przewyższenia w żaden sposób nie oddają charakteru tych zawodów (miało być 157 km i 5750 metrów przewyższenia). Spodziewałem się trzech dni maratonów o przeciętnej długości. Tymczasem to, z czym przyszło nam się zmierzyć, okazało się zupełną abstrakcją. Trochę lat już startuję w różnych imprezach i na trudne trasy zdarzało mi się natknąć. Pamiętam MTB Marathon z czasów rowerków 26 cali i pierwszych samoróbek opon bezdętkowych. Ten wyścig przerósł jednak moje oczekiwania możliwej trudności tras.

Sam charakter wyścigu był inny niż jakiegokolwiek „normalnego” maratonu. Zazwyczaj mamy wytyczoną i sprawdzoną przez organizatora trasę. Usunięte lub przynajmniej oznakowane niebezpieczne elementy.

W tym przypadku właściwie rzucono kolarzy w sam środek nietkniętych i surowych gór. Wiele kilometrów trasy prowadziło wprost po zboczach stoków bez jakiejkolwiek ścieżki. - Łukasz
Za oznakowanie musiały wystarczyć nam kolorowe kropki z rzadka namalowane na skałach. Wiele razy znajdowałem się na skalnym pustkowiu, dosłownie pośród niczego. We mgle widoczność spadała do kilu metrów, a jedynym ratunkiem było znajdowanie śladu na GPS, który był obowiązkowy dla każdego uczestnika. Pierwsze zjazdy z przyzwyczajenia starałem się jechać jak najszybciej. Szybko jednak się wyleczyłem z pędzenia na oślep przed siebie. Na trasie można było spodziewać się dosłownie wszystkiego. Szutrowa droga mogła nagle skończyć się metrową, wymytą przez wodę koleiną. Na zboczach gór można było trafić na skalne uskoki, a wybrana ścieżka przejazdu  niekiedy po prostu kończyła się urwiskiem. Zazwyczaj nawet na trudnej trasie zakładamy, że jest ona przejezdna rowerem. W tym przypadku nie było takiej pewności, w dodatku we mgle widać było jedynie parę metrów trasy przed sobą.  Na niektórych fragmentach z zaciśniętymi klamkami można było tylko modlić się, aby rower w końcu się gdzieś zatrzymał lub zwolnił.

Pogoda, w jakiej przyszło nam jechać była naprawdę fatalna. Na starcie około 5 stopni. Na wysokości 2-2,5 tysiąca metrów dwa stopnie poniżej zera. Do tego widoczność we mgle na kilka metrów i mżawka. Jeśli ktoś jechał rok temu Bike Maraton Świeradów Zdrój, to pamięta warunki. Tak, może być jeszcze gorzej… Woda w bidonach i na bufetach przyjęła konsystencję zmrożonej galarety.

Na starcie z niedowierzaniem patrzyłem na spalaczy grzejących się na rolkach i startujących w samych koszulkach i krótkich spodenkach! - Łukasz
Nie wiem co ci goście jedli, aby przez około cztery godziny nie odczuwać tego przejmującego zimna. Dopiero trzeciego dnia nieco się wypogodziło i mogliśmy podziwiać wspaniale widoki.

Organizację mogę podsumować jednym stwierdzeniem – na bogato i z rozmachem.  Śledzenie zawodników na żywo (każdy był wyposażony w trakcer GPS od Tractails, ta sam firma obsługuje m.in. Swiss Epic), relacja live w telewizji z tabelami międzyczasów i strat czasowych jak na pro wyścigach, kamery na trasie, na motocyklach i dronach. Dostęp do relacji filmowych i zdjęć zaraz po wyścigu. Relacje w ogólnodostępnej telewizji w kilku kanałach wieczornych wydań sportowych. Na zakwaterowanie i wyżywienie też nie mogę narzekać.

Wspólne zakwaterowanie zawodników, posiłki i odprawy techniczne przez kilka dni budowały fajna atmosferę. - Łukasz
 Poza tym, że w oczy rzuca się ilość kasy wpakowana w ta imprezę, widać ogromne zaangażowanie organizatora, lokalnych samorządów i władz centralnych w promowanie regionu, samej imprezy a przede wszystkim rodzimych zawodników.

Moim zdaniem jeśli potraktować imprezę jako rajd przygodowy z elementami jazdy na orientację, wyjazd enduro w poszukiwaniu najtrudniejszych możliwych do przejechania rowerem szlaków, to było rewelacyjnie. Natomiast jako dyscyplina XCM, a tym bardziej przyszłoroczna impreza UCI chyba niekoniecznie…

Niestety na oko 1/10 dystansu była obiektywnie nieprzejezdna rowerem. Obiektywnie, czyli nie było to kwestią mojej większej lub mniejszej plackowatości, ale choćby przyjechał i Lakata i napiął łydę i zagryzł kierę, to nie przejechałby. W wielu miejscach trzeba było pokonywać skalne rumowiska, kamienne progi, fragmenty rozmyte przez wodę lub po prostu nastromienie uniemożliwiało utrzymanie się na rowerze.

W pewnym momencie, ku mojej konsternacji, ślad trasy poprowadził do koryta górskiego potoku, którym trzeba było przejechać parę kilometrów w rwącym nurcie. - Łukasz
Sztywne wyścigowe buty i lekki rower okazały się zmorą. Większość zawodników patrzyła na nasze sztywniaki ze 100 mm skoku z niedowierzaniem. Nie wiem, jakim cudem te rowery w ogóle przetrwały w jednym kawałku.

Co do samej rywalizacji sportowej muszę przyznać, że trudność imprezy i konfrontacja z górami przerosła moje przygotowanie w tym momencie. Nie dało rady, aby powalczyć o czołowe lokaty startując z marszu, jakby był to kolejny maraton. Szansę na ukończenie wyścigu w satysfakcjonującej pierwszej dziesiątce dodatkowo pogrzebała poszatkowana na ostatnim etapie opona.  Mimo wszystko ostatkiem sił dotarłem do mety.

Po wielu latach ścigania i tylu przejechanych wyścigach nie sądziłem, że samo ukończenie jakichkolwiek zawodów da mi tyle satysfakcji. Był to na pewno najtrudniejszy wyścig, jaki jechałem i jedna z najciekawszych przygód  w życiu. - Łukasz    

Łukasz Klimaszewski