Gravel Attack wygrany!
Sierżant atakuje od pierwszego kilometra. Darek zdobywa tytuł King of Gravel. Przeczytajcie, jak wyglądał wyścig, widziany oczami Łukasza i Arka.
Trasa na piątkę! Widoków nie podziwiałem, ale zapewne przejadę ją ponownie turystycznie/krajoznawczo.
Dobrze wyważony stosunek odcinków technicznych do szybkich przelotówek. Rower przełajowy z szerokimi oponami był na niej faktycznie najefektywniejszy. Czekam na więcej takich imprez. Terenów i ścieżek do ścigania się na przełajach w okolicy nie brakuje. Chętnych do jazdy jak widać też nie. Nawet bez wielkiej infrastruktury i zaplecza sponsorskiego można zorganizować atrakcyjną i medialną imprezę. Ogromnym atutem było na pewno śledzenie rywalizacji na żywo i atmosfera wyścigu.
Na starcie całe spektrum zawodników. Od wycieniowanych maratończyków, jadących na jednym bidonie i dwóch żelkach. Poprzez „sakwiarzy”, wiozących na rowerze chyba cały swój dobytek i prowiant na wyprawę przez pół Polski. Skończywszy na freakach, pokonujących trasę na ostrym kole (sic!).
Pokonanie 114km zajęło mi równo 4 godziny. 3:59:59 pewnie wyglądałoby lepiej:) Wliczyć trzeba przymusowe postojowe na przejeździe kolejowym i kilka minut na zakładanie dętki po kapciu. Z nawigacją akurat poradziłem sobie nadspodziewanie dobrze. Najbardziej obawiałem się upału i odwodnienia. W kieszonce wiozłem ratunkowego Mieszka I, ale ostatecznie nie było konieczności postoju. Starczył jeden bidon 0,7, 150g daktyli i trzy batony orzechowo – owsiane. Bateryjkę tlenową miałem jak widać dobrze naładowaną:). Zakładałem, że od startu będę jechał mocno. Dolny chwyt, przełożenie 42×10 i ogień. A wykresy wyszły takie, jak lubię – do końca równo bez oznak bomby.
Fajnie, że na mecie można było zjeść ze smakiem naprawdę porządny posiłek. Najczęściej na zawodach trafia się na badziewny „zapychacz” w postaci rozgotowanego makaronu. Za tydzień Nova Cup i maraton w ramach Mistrzostw Czech XCM – będą bęcki:)
Trasa nieoznakowana, zgubiłem się tylko 4 razy… Organizator nie zapewnia ubezpieczenia. Kałuże, dekoracja taka krótka, ani śladu plastikowych pucharków, cegły na trasie i w ogóle na mecie posiłek bez mięsa! Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś wyścig dał mi tyle radości co lokalny Gravel Attack w tę sobotę 🙂
Świetny przykład na to, jak oddolnie zrobić zapadający w pamięć, dobry wyścig, który dodatkowo ma klimat kolarskiej imprezy. Nie festynu spod znaku białych skarpetek w sandałach. Urozmaicona trasa. Od bardzo wygodnych szutrów, przez polne piaskowe bezdroża, opuszczone podmokłe ścieżki, po podjazdy i odwiedziny na górce nadającej się do porządnego XC, zapewniła tonę frajdy.
W stawce niecałych 90 startujących i masa znajomych twarzy – takich, które spotykam regularnie. Takie, które znałem tylko z „internetów”. Oraz takie, których nie widziałem kilka lat. Na starcie wypiłem dwie szybkie, pyszne kawy od Mała Czarna wraz z ciachem (zwłaszcza, że zapomniało mi się spakować żeli). Dało to tak potężnego kopa, że Łukasz Klimaszewski wyprzedził mnie dopiero po 40 km (startował kilkanaście minut po mnie), a reszta czołówki dorwała mnie po 70 km, gdy dopadł mnie kapeć w Obornikach. Uczyniło to pozostałe 43 km walką o przetrwanie, ale jakoś się udało dojechać. Na mecie na Biskupinie atmosfera też była zacna i aż szkoda było wracać do domu i zostawiać to za sobą. Ostatecznie wyszło miejsce 13 i oby był to dobry znak przed kolejnym, górskim już hardkorem – wyścigiem o 7.00 rano z Dolní Morava i objeżdżaniem potężnego Masywu Śnieżnika na ponad 100 km.