Do trzech razy sztuka – Krystian opowiada o Mazurskich Tropach

Ostatnie występy w Pucharze Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację pozostawiały wiele do życzenia. Z majowych Rajdu Liczyrzepy (200km) i Rajdu z Kompasem (100km) wracałem zły na siebie. Błądzenie jak we mgle i kręcenie się wokół punktów kontrolnych, zamiast sprawnego ich znajdowania, skończyły się na podwójnym czwartym miejscu. W ubiegłą sobotę przyszedł więc najwyższy czas, żeby pokazać, że jakieś pojęcie o orientacji jeszcze mam.

Pospieszne pakowanie, szykowanie sprzętu i w piątkowe popołudnie ruszyłem na Mazurskie Tropy do Orzysza, słynnej jednostki karnej nad Jeziorem Śniardwy. Jak opowiadał pewien znajomy: „Najlepsza jednostka, bardzo dobrze wspominam. Wszystko regulaminowo. Cały czas mieliśmy zajęcie. Nie było czasu na nudę” :D. Pierwsza przesiadka w Katowicach i komfortowe miejsce stojące w pierwszej klasie jest moje. Pociąg nieco opóźniony, tak jak i poprzedni.  W Warszawie odpoczywam nieco pod Pałacem Kultury, a godzinkę później jedziemy już we czworo krajową ósemką do Orzysza. W bazie zawodów jesteśmy przed północą, czyli późno. Na pogaduchy nie zostaje wiele czasu :(. Kiedy dochodzi druga, mam już wszystko przygotowane, nastawiam budzik i mogę iść spać – w śpiworku, gdzieś na szkolnym korytarzu, z dala od zgiełku

Poranek to, jak było do przewidzenia, tragedia. Niewiele ponad 4h snu nie wystarcza. Czuję się fatalnie, śniadanie nie wchodzi, a do startu – z uśmiechami na twarzach – szykuje się praktycznie cała czołówka PP. Wliczając w to wszystkie osoby z podium z czterech ostatnich edycji rajdu. Na korytarzu zagaduje mnie Piotrek Buciak – współorganizator i świetny zawodnik. Jako jedyny stawia na moje zwycięstwo, bo „co roku wygrywa kto inny” :P.

Od 8:15 stoimy przed szkołą na przedstartowej odprawie. Najkrótszy wariant przejazdu ma podobno 136km (kolejność zaliczania dwudziestu siedmiu PK jest dowolna). Z mniej przyjemnych informacji – w terenie roi się od krwiożerczych, zdesperowanych komarów (Tak było – przy każdym postoju oblepiały człowieka niczym kurz, dlatego lepiej było w ogóle się nie zatrzymywać). Wmuszam w siebie jeszcze 2 banany. Dostaję mapę. Wraz z Piotrkiem Ba. planuję kolejność zaliczania początkowych punktów. Minutę po komendzie „Start!” ruszam w trasę. Wypadam na główną drogę i wyprzedza mnie Paweł Br. – idzie jak burza. Dociskam do 40km/h i udaje się usiąść mu na koło. Po 15 minutach i wspólnym zaliczeniu dwóch pierwszych PK mamy już ~1,5min przewagi nad pościgiem. I wtedy Paweł zmielił na leśnej drodze przerzutkę. Miał z nią wczoraj problem, ale był pewny, że udało się go zażegnać. Krótka wymiana zdań, mieszane uczucia i ruszam dalej sam. Kolejne 2,5h to ucieczka w PIĘKNYCH okolicznościach mazurskiej przyrody przed (głównie) Łukaszem Mi. i braćmi Pachulskimi. Mijałem ich kilka razy odjeżdżając na kilkaset metrów od PK, który właśnie podbiłem, a do którego oni zmierzali. Do głowy wpadło mi kilka wersów piosenki Woodkid – „Run Boy Run” i zostały ze mną aż do mety. Pozostali groźni rywale najwyraźniej pojechali po starcie w odwrotną stronę.

Sytuacja zmieniła się po tym, jak punktu nr 4 „skrzyżowanie dróg” zacząłem szukać  100m za wcześnie. Zmarnowane 4 minuty pozwoliły rywalom na znaczne zmniejszenie straty. Kolejny PK – 15 „skrzyżowanie rowów” – również okazał się dla mnie problematyczny. Straciłem ponad 3min i dojechali do mnie Pachulscy i Łukasz. Po kilku chwilach udało nam się odnaleźć ukrytą w wysokiej trawie, dużą, otwartą studzienkę, gdzie pod ziemią spotykały się dwa strumyczki. Byliśmy tu pierwsi – nie było wydeptanej dróżki. Kolejne dwa PK podbijamy mniej więcej razem, chociaż delikatnie próbuję uciekać grupce. Jedziemy gdzieś między polami. Nagle obok mnie pojawia się jakiś duży ptak. Biegnie równo ze mną i dopiero po kilku długich sekundach odbija w bok. Co to było?! Mały struś? Jesteśmy na Cape Epic czy co? W międzyczasie spotykamy też osoby jadące „w drugą stronę”. Zdaje się, że przejechaliśmy już nieco większą część trasy niż oni. Świetnie :). Następny punkt – nr 7 – zaliczam współpracując z Łukaszem. Bracia Pa. pojechali inną drogą i najwyraźniej zostali gdzieś z tyłu.  Przed samym PK27 (nad brzegiem j. Śniardwy) Łukasz odłącza się i atakuje punkt inaczej. Ja przedzieram się od północy przez ledwie zauważalny zarys polnej dróżki, przez łąkę, kilkadziesiąt metrów moczarów i gęstego lasu.

PK zaliczony. Na horyzoncie nikogo nie widać. Jestem przed innymi czy zostałem z tyłu? Pozastanawiam się w drodze. Jadę na wschód. Z początku ścieżka jest w miarę ok, ale szybko otoczenie zmienia się w duszną, amazońską dżunglę. Nieuczęszczana dróżka wygląda jakby była używana od wielkiego święta – przez sarnę czy może dwie. Trawsko smaga czasem i po rękach, a czasem to pokrzywy. 15km/h to zawrotna prędkość. Po dwukilometrowej przeprawie wracam do cywilizacji. Dojeżdżam do PK8 – bufetu na pagórku pośród łąk. Przez dwie minuty zajadam się bananami, popijam je prawie litrem wody, zalewam bidon, a w międzyczasie pozuję do zdjęć i plotkuję. Dziewczyna na punkcie mówi, że nie było tu jeszcze żadnego brodatego gościa. Czyli mam przewagę :D. Kiedy odjeżdżam zadowolony, mijam znów to samo pościgowe trio. Game on :D!

Wszystko super, tylko że przed kolejnym punktem (nr 9) orientuję się, że na stoliku zostawiłem pełny bidon z moim coffee-izotonikiem. Sprawdzam zapasy – zostało mi jakieś 300ml picia na ~2h. A jakiś czas temu słoneczko postanowiło wyjrzeć zza chmur i raz za razem przygrzewało nam plecki. Trzeba oszczędzać i zdobyć trochę picia „na Buciaka”. Przy PK26 znów pojawia się Łukasz. Podbijając PK10 spotykam Andrzeja Sm. i wyżebrałem kilka łyków wody. Mój brodaty rywal znów w natarciu, tak samo jak przy kolejnym PK13 (duży bunkier), gdzie drogi niezbyt zgadzały się z mapą. Po odnalezieniu bagnistego PK11 nie spotykam już Łukasza. Do PK12 docieram jak po sznurku – po mocno wydeptanej trawie. Wyjeżdżam na szuter, a mojego konkurenta nie widać. Gdzieś zaginął. Ja natomiast zaczynam już trochę słabnąć. Przez ostatnie 6 godzin leciałem jak na skrzydłach. Albo na kofeinowym haju? Przed PK19 udało mi się jeszcze zdobyć nieco picia od Wojtka Ho. i Ani Ry. Wszystko na szybko, po kilka łyków, bo przecież jestem ścigany. Może dotrwam do końca.

fot. Barbara Szmyt

 

Zdobycie prawie ostatniego PK – 14 – jest trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Najpierw przebijałem się w większości pieszo na NNW lasem wzdłuż polany. Dobrnąłem do właściwego skrzyżowania i do pagórka 200m dalej. Lampion ma być po prawej – szukam – nie ma. Myślę, jadę dalej, teren się mniej więcej zgadza, wracam na tą samą górkę. Rozglądam się, w końcu sprawdzam krzaki po drugiej stronie drogi – jest i on. Tylko że nie po tej stronie co powinien i zjadł mi tym kilka minut. Mocno zaniepokojony straconym czasem dojeżdżam do szutrówki i nikłą drogą na ESE do przedostatniego punktu. Ma to być wiadukt. W środku lasu, gdzie nie ma nawet dróżek. Interesujące. Wiadukt rzeczywiście jest – całkiem spory, w słabym stanie, wysoki na około 10 metrów. Lampion zwisa z jego sklepienia na około 2m od dna sporego parowu. Patrzę w górę, wzdłuż sznurka, a tam niebo, tzn. spora dziura w wiadukcie. Nie widziałem jej przejeżdżając górą. Mogło być nieciekawie. W każdym razie to dziś najfajniejszy punkt. Wytaczam się na pobliską szutrówkę. Jestem już wrakiem człowieka, ale przecież walczę o zwycięstwo. Cisnę! A tak naprawdę to po prostu marzę o dotarciu na metę. Po drodze zgarniam jeszcze ostatni punkt. Z finałowych ~8km średnia wyszła 23km/h, czyli taka, jak z całych zawodów. Tylko że końcówka była w całości po szutrze i asfalcie. W każdym razie nieźle jak na trupa :p.

Wpadam na metę. Podobno wygrałem. Czas 7h07. Zdaje się, że rekord Mazurskich Tropów. Przyjazne, znajome twarze gratulują, a ja w tym czasie dorwałem się do jakiegoś picia. Ktoś wskazuje turystyczną lodówkę przy schodach. Open bar. Wyszarpałem z niej jakieś „piwo” 0%. Po chwili jeszcze jakiegoś radlera. Później pączka, batona itd. Od Jarka Wi., który w ramach rekonwalescencji wygrał krótką trasę TR50, dostaję w prezencie przepysznego loda. Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie! 18min. po mnie zjawia się brodaty Łukasz Mi., a kolejne 8min. później Adam Wo. Powoli dochodzę do siebie i zaczynam cieszyć się triumfem. Jest pięknie 🙂

I na koniec trochę liczb z licznika:

  • Czas jazdy 6h33
  • 149km
  • Średnia 22,8 km/h
  • Średni puls 158
  • 1300m przewyższenia