Bike Maraton Zieleniec 2020
Tym razem wraz z Bike Maratonem wylądowaliśmy w Zieleńcu – dla niepoznaki centrum narciarskim. Impreza została połączona z odbywającym się tu od lat Memoriałem Artura “Fisha” Filipiaka, dobrze znanym mojej ekipie Mitutoyo. Mojej, gdyż sam startowałem tam pierwszy raz. Byłem ciekawy nowego miejsca i kompletnie nie wiedziałem czego się spodziewać – relacjonuje Piotr Majer
Wszak patrząc na trasy Grabka po latach startów, można było się spodziewać wszystkiego: od górskich asfaltów (Świeradów Zdrój), przez kilometry szutrów (Polanica Zdrój) po technicznie wymagające podjazdy i zjazdy jak chociażby ostatnio w Kowarach.
Po ostatniej edycji, gdzie przejechaliśmy 70 km w poziomie i 3 tysiące metrów w pionie, zapowiedź dystansu 65 km i 2200 metrów wydawało się czymś bardziej “mega” niż “giga”. Wykres przewyższeń też nie wydawał się jakiś straszny… No może ewentualnie ostatni 6-cio kilometrowy podjazd mógł robić wrażenie “bo na końcu”, a nie jak to zwykle to bywało na początku.
Spokój zaburzyli trochę teamowi koledzy, którzy zasiali ziarno niepewności wspominając podjazd pod Muflona z Dusznik czy Panderoze, gdzie nachylenie miało dochodzić do 25-30% w terenie. Kiedy Darek dodał jeszcze “Panderoza – uwielbiam”, wiedziałem, że jednak będzie trzeba przygotować jakiś plan przejazdu! Ponieważ teren był dla mnie kompletnie nowy, zamiast punktów orientacyjnych, mających wskazać nadchodzące (nie) przyjemności, strategię oparłem o orientację na podstawie bufetów: między drugim i trzecim oraz po trzecim, przed rozpoczęciem drugiej pętli. I ta koncepcja się sprawdziła bardzo dobrze.
Start od samego początku trochę chłodny, ale pierwsze podjazdy zaraz to zniwelowały. Chwila asfaltu, trochę szutru w górę, jakiś zjazd, mała sztajfa i zaczęły się przygody. Do zjazdu stokiem narciarskim dojechałem razem z Pawłem Perkowskim (wysoki, co miało tu znaczenie) i filigranową Michaliną Ziółkowską. To było zabawne: dwóch facetów (na których trudne górskie zjazdy nie robią większego wrażenia), na tym stromym i wilgotnym stoku próbuje utrzymać trakcję udając jakieś przylepy, wystawiające tyłki daleko za tylne siodełko by uniknąć przeznaczenia, patrzy jak im spod nosa śmiga bez najmniejszych problemów wspomniana zawodniczka. Jak to mówią: masa ma znaczenie 😉
Później było już jednak trochę lepiej, ale o nudzie nie było mowy: pojawił się odcinek singletracków, trochę szybkich zjazdów, przelot przez Tauron Duszniki Arenę i oczekiwanie na pierwszą sztajfę. Wjazd na nią od razu mówił: wrzuć młynek! Sam podjazd nie był nawet taki straszny (był interwałowy, więc pozwalał odetchnąć). Co prawda, trzeba było trochę popracować, ale głównie trudności przysparzały raczej same nawroty, agrafki, które choć były naprawdę wymagającym technicznie sprawdzianem, to mimo wszystko do ogarnięcia. Po wjeździe przyszło wypłaszczenie, które dało trochę odetchnąć. Jeszcze tylko ok. 1,5 km płaskiego szybkiego szutru, petarda w dół i rozpoczął się długi podjazd powrotny do rozjazdu. Nie wspominam go jakoś źle: trzeba było wrzucić tak zwany “swój tryb jazdy” i dociągnąć do końca.
Potem przyszła druga runda i w zasadzie na tym etapie mógłbym zakończyć wpis dorzucając jeszcze informację o końcówce, ale jednak nie. Wspomniałem wcześniej, że zaczęły się przygody, a ta główna była jeszcze przede mną!
Wszystko szło w zasadzie bardzo dobrze: tempo, dyspozycja, tuż przed sztajfą z agrafkami do krwi dotarły nowe porcje glukozowego paliwa. Żyć nie umierać! 😀
Kiedy już pierwsza część tego podjazdu była za mną poczułem duży luz pod nogą: albo blok pod butem albo pedał. Wypinam, sprawdzam blok – sztywny, pedał sztywny. Hm? Ruszam, znowu lata! Okazało się, że ramię korby zaczęło się zsuwać z osi ponieważ zgubił się korek trzymający. Nie ma problemu! Dokręcam na full i lecę dalej!
Nie no, za pierwszym razem to może faktycznie nie było problemu, ale za czwartym… to już zacząłem się zastanawiać co dalej…
Wyścig był już w zasadzie zakończony. Doczłapać się do bufetu, zapytać czy mnie zwiozą i tyle. Jeszcze nicią nadziei było, że na bufecie będą mieli dłuższe imbusy (warsztatowe), dzięki którym będę mógł mocniej dokręcić (dłuższe ramię dźwigni). Niestety, mieli zestaw imbusów, ale taki składany, niewiele większy od mojego klucza. Próbowałem dokręcić, trochę się zawahałam (bo zwyczajnie po prostu nie miałem ochoty czekać aż mnie zabiorą) i szybko stwierdziłem, że może jednak jakoś dojadę. Delikatnie ruszyłem. Wdrożyłem tryby naprężania nogi ku rowerowi (a nuż zniweluje to choć trochę zsuwanie się ramieniana zewnątrz) i jakoś dotarłem! Korba na szczęście się już nie poluzowała. Wprawdzie ci z którymi rywalizowałem dawno odjechali, ale kolejny raz moja maksyma “walcz do końca” sprawdziła się na 100%. Dotarłem, zaliczyłem całą trasę i w zasadzie mam z tego całkiem niemałą satysfakcję. Opłaciło się spróbować!
Teraz czekam na edycję w Złotoryi, żeby jak najszybciej spróbować odrobić zaległości.
Reasumując: 5 x pit stop; pół godziny straty, ale (!): miejsce zawodów – super (parę widoków prawie mnie zatrzymało!), trasa – super! (prawie nie pamiętam szutrów!), podjęte wyzwanie – super, bo kolejny raz się sprawdziło!
Jeśli za rok będzie tutaj ponownie Bike Maraton – nie wahajcie się!
Na koniec spieszę jeszcze donieść o wynikach naszych zawodników:
Arek Kuna 24 OPEN / 8 M3 (giga)
Piotr Majer 50 OPEN / 13 M4 (giga)
Krzysiek Kwaśniewski 141 OPEN / 43 M3 (classic)
FUN:
Ryszard Kurpiewski 9 OPEN / 2 MS
Marcin Serafin 12 OPEN / 3 MS
Grzegorz Serafin 14 OPEN / 3 FUNM
Rafał Prokopski 23 OPEN / 6 MS
Grzegorz Prokopski 24 OPEN / 7 FUNM