Wataha – 450 kilometrów drogi do Piekła
Po wygranej na Great Lakes Gravel i Polish Bike Tour „Rozjazd”, Łukasz kończy sezon na rozgrywanym w rejonie Gór Świętokrzyskich wyścigu Wataha Ulra Race – Droga do Piekła.
Droga do Piekła to ultramaraton w jednym z najstarszych regionów naszego kontynentu – na Wyżynie Kieleckiej. Przebiega w sąsiedztwie niskiego łańcucha Gór Świętokrzyskich, rozległych lasów, puszcz, łagodnych wzniesień i dolin. W miejscach owianych tajemnicą, pełnych legend i historii. W krainie, w której przez ponad dwa tysiące lat płonęły piece hutnicze, gdzie przetapiano, wydarte Ziemi rudy metali i kruszców. Już samo opis na stronie wyścigu wygląda obiecująco.
Okolice Gór Świętokrzyskich zwłaszcza jesienią stanowią wspaniałą scenerię do ścigania. W tym roku pogodę można powiedzieć wygraliśmy na loterii. Zimny poranek z bezchmurnym niebem i mgłami nad zalewem zwiastował dobrą pogodę na cały dzień. Start o 7.00, czyli tuż po wschodzie słońca.
Wyścig od pierwszej edycji rozgrywany jest ze startu wspólnego, co jest rzadkością w Polsce (niestety) i z tego powodu jest warte docenienia. Po kilkuset metrach trasa prowadzi w teren. Dla mnie jest to najlepsza forma rywalizacji, najbliższa mojej wizji wyścigów kolarskich. Od startu czysta sytuacja. Kto jest mocny, jedzie z przodu i trzyma się grupy. Kto jest słabszy lub nie ogarnia jazdy w peletonie, odpada.
Od startu pojechaliśmy mocno z Eldersem. Do koła dołączył się jeszcze Michał Mordarski, a w niewielkiej odległości utrzymywał się Michał Jakubiec. Wkrótce jednak zostaliśmy sami. Przejechaliśmy wspólnie już wiele wyścigów i bez słów porozumieliśmy się, że pozostały dystans pokonamy razem. Oczywiście w dalszym ciągu był to wyścig, a nie ustawiana wycieczka. Chcieliśmy jednak przejechać coś w rodzaju etapu przyjaźni jakie ją tradycją na koniec wielkich tourów. Sezon był długi i wyczerpujący dla każdego z nas. Każdy wykonał zakładana robotę i pojechał, co było do pojechania. Na zakończenie zdarzyła się w końcu jedyna okazja pojechać po prostu chwilę razem bez presji. W pewien sposób także wyrażenie szacunku dla mojego rywala z wielu innych startów – nie zawsze celem jest wjechanie na metę choćby minutę wcześniej.
Powoli nastawał dzień. Jesienne słońce podświetlało złote i czerwone drzewa. Trasa prowadziła wspaniałymi, szutrowymi autostradami i fragmentami bruku. Był to jeden z najbardziej malowniczych wyścigów, jakie miałem okazję jechać. Po prosu cieszyliśmy się jazdą. Po niecałych 200 kilometrach zrobiliśmy pierwszy postój. Na wzniesieniu, na tle lekko już czerwonego nieba rysowała się sylwetka zamku w Chęcinach.
Dalej trasa miała już więcej odcinków terenowych. Trochę singli, kamienistych fragmentów. Prędkość nieco spadła i zaczął zapadać zmrok. Lekką szarówką dotarliśmy do drugiego pit stopu. Tu spędziliśmy chwilę na posilenie się i założenie ciepłych ciuchów na noc. Przewaga nad resztą stawki wydawała się bezpieczna.
Na 350 kilometrze (100 przed metą) zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji. Zaczęło robić się dość zimno, więc wypiliśmy herbatę. Ja zjadłem jeszcze dwie kanapki. Taktyka była dobra, jednak ten postój okazał się dla mnie fatalny. Raz, że nigdy nie robię tak długich przerw. Dwa, ze kanapki jakoś nie weszły. Finalnie zupełnie wypadłem z rytmu i po ruszeniu jechało mi się fatalnie. Wydawało się jednak, że bez problemów dotrzemy do mety. Nic bardziej mylnego. Ostatnie 100 kilometrów było najtrudniejsze. Najwięcej przewyższeń, które w dodatku stanowiły strome ścianki. W liczne odcinki kamienistych gruzowisk. Na domiar złego… Elders złapał kapcia. Już chwilę wcześniej musiał dopompowywać tylne koło. Tym razem laczek z przodu był ewidentny. W dodatku podwójny i przy samym rancie. Przez jakieś pół godziny trudził się niesłychanie, próbując wbić sznurek. W końcu się udało (sznurki fantastyczny wynalazek). Ruszyliśmy dalej. Ostatnie kilometry dłużyły się niemiłosiernie. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia – obydwoje mieliśmy już dość jazdy i w ogóle całego sezonu. Byle do końca.
Nareszcie meta…. Jak na każdej edycji Watahy piękna oprawa i mnóstwo kibiców pomimo późnej pory. Następnego dnia dekoracje i pożegnanie sezonu. Wyścig cechował się dobrą organizacją i fantastycznym klimatem. Widać, że przy wytyczeniu tras wykonano kawał roboty.
Sobotni start kończy dla mnie sezon 2024. Kolejny rok z całości poświęciłem wyścigom gravel. Zarówno w formule racing, jak i ultra. Było sporo nowych wyzwań, zakończonych sukcesem, jak i przeciwności do pokonania. Pierwszy raz od początku mojej przygody z kolarstwem zaliczyłem poważny wypadek podczas ścigania. Cóż… nie ja pierwszy, nie ostatni. Kolarska rzeczywistość. Wielotygodniowy powrót do formy kosztował naprawdę wiele sił, ale zakończył się świetnym startem na GLG.
Kolejny rok dzięki trenowaniu kolarstwa i ściganiu się miałem okazję zwiedzić wiele pięknych miejsc i przeżyć niezwykłe chwile „samotności ultramaratończyka”. Od strony sportowej udało się prawie w 100% zrealizować zakładane cele. Starałem się wybierać wyścigi wartościowe pod względem poziomu sportowego, wymagających tras i dobrej organizacji.
Co przyniesie kolejny rok? Na pewno sporo nowości. Nie wiem, czy będzie tyle okazji do stanięcia na najwyższym stopniu podium. Ale dalszy rozwój sportowy wymaga obrania określonej drogi i bardziej wymagających wyzwań. Na pewno zamierzam zmierzyć się z Race Trough Poland. Najciekawszym punktem będzie za to wyścig w Norwegii – The Bright Midnight. Jako to się mówi: zapisane, zapłacone – nie ma odwrotu. Trzeba realizować marzenia.