Szuter Master Kaszuby i Great Lakes Gravel – mocne zakończenie sezonu gravel racing i ultra

Misja dwóch naszych zawodników na północy Polski zakończona pełnym sukcesem! Arek wygrywa klasyfikację generalną, Łukasz wraca z podwójnym zwycięstwem.

Szuter Master Kaszuby – interwałowa trasa. foto: Michał Loska

Już po raz trzeci startuję na Kaszubach i niezmiennie jest to moja ulubiona edycja. Piękna sceneria jezior i lasów. Choć czuć już jesień i koniec sezonu. Dobrej jakości, szerokie drogi szutrowe, bruki i interwałowy charakter trasy sprawiają, że moim zdaniem jest najodpowiedniejsza dla wyścigu w formule gravel racing. Nie sprowadza się tylko do „jechania swojego”, jak to ma miejsce na długich podjazdach, ale rozgrywka jest dużo bardziej dynamiczna i wymaga też kalkulacji taktyki. Charakterystyczne dla regionu podjazdy z betonowych płyt „meba” potrafią niekiedy zaskoczyć stromizną, zmuszając kilka razy do wrzucenia „44” z tyłu. W tym roku zmodyfikowana trasa liczyła 2500 metrów przewyższeń.

165 kilometrów w nieco ponad 6 godzin i wygrana OPEN

Na miejsce przybyliśmy w piątek, co pozwoliło na spokojną wycieczkę po okolicy. Ze względu na absurdalne wymagania lokalnej policji, nie było niestety startu wspólnego, ale trzyosobowe grupy puszczane co kilka sekund. Moim zdaniem takie rozwiązanie zawsze jakoś zaburza przebieg rywalizacji, ale co poradzić… Wraz z Arkiem wybraliśmy strategiczne miejsce na samym końcu. Dołączył do nas jeszcze jeden zawodnik, z którym przejechałem sporą część dystansu.

Koń wśród koni – Arek Kuna. foto: Michał Loska

Po starcie oczywiście pełen gaz i mijanie startujących wcześniej zawodników. Kilku załapało się na koło, więc nieco odpuściłem następne kilometry, aby nie spalać się bezsensownie „na zająca”. Jak zawsze przed startem dokładnie przestudiowałem trasę i wybrałem sekcję podjazdów w połowie dystansu do oderwania się i dojechania do mety z bezpieczną przewagą. Wygrana open moja, Arek zgarnął generalkę za cały sezon! Szuter Master – robicie dobre gravel racing – do zobaczenia za rok.

Arek – zwycięzca klasyfikacji generalnej!

W niedzielę po wyścigu teleportowałem się na Mazury, na start Great Lakes Gravel, który był trzecim (poza Bałtyk 600 i Gravmageddonem) najważniejszym wyścigiem w tym roku. Treningowo co było do wykonania, zostało już wykonane. Pozostały ostatnie szlify i pięć dni do startu. Przede wszystkim odpoczynek. Pierwszy raz od nie wiem ilu lat miałem kilka dni urlopu, którego nie wykorzystywałem na maksa na trening kolarski.

Start o 6.20, pobudka o 5.00 – jeszcze chce się spać. foto: Mateusz Klimek

GLG jest jedną z tych imprez ultra, które uchodzą za referencyjne pod względem trasy i organizacji. Teraz na własnym doświadczeniu mogę to potwierdzić. Lista startowa jak zwykle wypełniona po brzegi. Widzę sporo znajomych nazwisk, w tym najgroźniejszy rywal – Romek Jagodziński. Na Warcie włożył mi 10 minut, więc jest chęć rewanżu:) Wybieram zwyczajowo najwcześniejszą godzinę startu i wraz z reszta potencjalnych faworytów ląduję w jednej grupie.  Dobre rozwiązanie – zawsze preferuję bezpośrednią rywalizację, zamiast „czajenia się”.

Do pokonania 475 kilometrów, ale od startu pełen gaz. foto: Anna Kuśmierczyk

Przygotowanie przedstartowe jak z automatu. Większy posiłek zjadam na obiad poprzedniego dnia. Kolacja już lekka (ryż z bananem lub makaron zapiekany z jabłkami). Na śniadanie już tylko trochę ryżu, kaszka dla niemowlaków lub przecier owocowy plus wlanie w siebie dwóch lub trzech nutridrinków. Każdy to 600kcal. Starujemy zaraz po wschodzie słońca. Jak na wrzesień jest dość ciepło. Do przedpołudnia będzie wręcz męcząco upalnie. Mamy do pokonania 475 kilometrów i 4300 metrów w pionie, ale od startu idzie pełen gaz. Jedziemy w trzyosobowej grupie. Zgodnie z przewidywaniami, Jagodziński jedzie na płaskim niemożliwie mocno i wkrótce zostajemy tylko we dwójkę. Początek trasy jest płaski, z dużą ilością asfaltu i silnym wiatrem w twarz. Nawet jadąc na kole, cały czas wchodzę na „czerwone pole”. Krótkie podjazdy też nie są dla górala. Na wyścig ultra taka jazda jest oczywiście samobójcza. Przez kilkanaście lat ścigania w mtb jestem jednak zaprogramowany na trzymanie się rywala i pozycji do upadłego, więc jadę dalej nawet z perspektywą bomby na horyzoncie.

Trzyosobowy odjazd od startu. foto: Anna Kuśmierczyk

Pierwszy postój na uzupełnienie picia robimy po 165 kilometrach. Nawet po sekcjach brukowych i silnym wietrze, cały czas mamy średnią ponad 30km/h. Zaczynam już odczuwać, że zbyt szybko wypalam glikogen i zaraz odpadnę. Około 200 kilometra wjeżdżamy na dłuższe podjazdy. W końcu jest też więcej techniki na zjazdach. Chwilami zaczynam zyskiwać po 50-100m przewagi, co jest dla minie zaskoczeniem. Na kolejnym podjeździe już wyraźnie odjeżdżam. Początkowo biorę to za manewr taktyczny. W ucieczce nie będę mógł choć chwilami jechać na kole. Jako słabszy zawodnik stracę więcej sił na płaskim. Jeśli następnie dostanę kontrę, to już nakryję się nogami. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów różnica między nami jest minimalna, ale jednak się utrzymuje. To jest decydujący moment wyścigu. Kalkulowanie optymalnej mocy nie ma teraz sensu. Trzeba jechać, choćby na zagięciu. W końcu celem nie jest  wykonanie jednostki treningowej zgodnie z założeniami, tylko wygranie wyścigu.

Świetne sekcje brukowe, charakterystyczne dla regionu.foto: Anna Kuśmierczyk

W końcu uzyskuje przełamanie i różnica wynosi już około 10 minut. Dalej mogę jechać swoje. Do końca wyścigu zatrzymuję się jeszcze dwukrotnie dla uzupełnienia picia. Łącznie wszystkie postoje wyniosą 16 minut. Zmierzch zastaje mnie w miejscowości Reszel. Bez specjalnych przygód docieram do Mrągowa. Tam, jak chyba wszyscy, gubię się na nieszczęsnej Górze Czterech Wiatrów. Trafiam na kilkunastominutowe oberwanie chmury. Ostatnie 50 kilometrów do mety bez przygód i dobrym tempem, choć odczuwam już zmęczenie. Ostanie trzy godziny nie jestem już w stanie niczego zjeść. Wpychanie w siebie jedzenia jest dla mnie chyba największa uciążliwością na wyścigach długodystansowych. W końcu to uczucie zwycięstwa na mecie! Wymarzone zakończenie sezonu.

Na mecie po 17 godzinach i 14 minutach jazdy. Wg Stravy 16 minut postojów po drodze.

Był to niezwykle wymagający wyścig. Jak zwykle napiszę, że skupiałem się przede wszystkim na wykonaniu mojej „inżynierskiej roboty.” Począwszy od dokładnego przeanalizowania mapy, czasów przejazdów poszczególnych etapów, wyszukania małych sklepów jako punktów odżywczych. Przygotowanie sprzętu, minimalnego ekwipunku itp.

Na podium. foto: Mateusz Klimek

Brak komentarzy do "Szuter Master Kaszuby i Great Lakes Gravel - mocne zakończenie sezonu gravel racing i ultra"