Podsumowanie weekendu #12

Prezentujemy wam 12 już podsumowanie weekendu, w którym skupiamy się na Mistrzostwach Świata w Maratonie, które odbyły się w niemieckim Singen. W rolach głównych Karolina Cierluk i Krzysztof Łukasik.

Karolina Cierluk 

Start w Singen był pierwszym międzynarodowym maratonem, dlatego jadąc na Mistrzostwa Świata nie wiedziałam dokładnie czego mogę oczekiwać od siebie i na co mnie stać. Przerażała mnie wizja zajęcia ostatniej lokaty, dlatego początkowym założeniem było ukończenie wyścigu na wyższym miejscu. W sobotę razem z Krzyśkiem zapoznaliśmy się z początkowymi i końcowymi kilometrami trasy – proste technicznie asfaltowe i szutrowe drogi na przemian z polnymi ścieżkami, interwałowe podjazdy na kilka minut i zaraz za nimi krótkie zjazdy. Jedyną wadą trasy była otwarta przestrzeń – niewiele fragmentów trasy było osłonięte cieniem drzew. W takich warunkach ważne było załapanie się zaraz po starcie do kilkuosobowej, współpracującej grupki – samotna jazda skazywała na spore straty.

W dniu startu na szczęście nie było żaru lejącego się z nieba, na kilka godzin przed startem padał deszcz i powietrze było rześkie. Rozbiegówka po starcie biegła jedną z główniejszych ulic Singen – peleton zachowywał się dość nerwowo na tym odcinku, wszystkie zawodniczki chciały być jak najbliżej przodu. Po dojechaniu do pętli wpadłyśmy na pierwszy podjazd, początkowo po asfalcie, a później po szutrze, gdzie nastąpiła pierwsza selekcja i klarowanie się grupek adekwatnych do poziomu dyspozycji. Udało mi się zabrać z grupką około 8 osób, gdzie była Ania Urban i Rita Malinkiewicz. Następne krótkie podjazdy i zjazdy zweryfikowały skład mojej grupy. Jadąc początkowo po kole zawodniczek czułam się całkiem nieźle – podpasował mi interwałowy profil trasy.

Wjeżdżając na pierwszy bufet po około 10 km chciałam wymienić bidon, jadąc szukałam wzrokiem osoby z obsługi kadry, ale nigdzie nie zauważyłam żadnego charakterystycznego ubrania. Na końcu bufetu stał manager mojego klubu, Kamil Dziedzic, wyrzuciłam bidon z koszyka. Kiedy chciałam sięgnąć po bidon, między mnie a Kamila wjechała Niemka. Niestety nie udało się złapać pełnego bidonu. Wszystko działo się na tyle szybko, że niewiele myśląc pojechałam dalej nie zatrzymując się z powrotem po bidon. Bałam się, że moja grupka ucieknie mi i miałam cichą nadzieję, że jadąca tam Ania Urban ma dwa bidony. Faktycznie miała dwa, aczkolwiek jeden był pusty. Dała mi kilka łyków od siebie, ale kiedy zaczął się szybki szutrowy zjazd grupa podzieliła się. Przez ponad 15 km do następnego bufetu jechałam bez picia – ten błąd kosztował mnie bardzo wiele w drugiej części wyścigu. Wraz z upływem czasu temperatura powietrza rosła, co spowodowało odwodnienie. Mimo uzupełniania bidonów na kolejnych bufetach, organizm mocno odczuł brak picia na samym początku wyścigu i w połowie dystansu zaczęły łapać mnie skurcze. Akurat na tym odcinku były najsztywniejsze podjazdy, nie udało mi się utrzymać w mojej grupie i kolejne 40 km do mety pokonywałam w samotności i bólu. W między czasie wyprzedziły mnie 3 zawodniczki i straciłam około 10 minut do dziewczyn, z którymi jechałam pierwszą połowę wyścigu. Po wjechaniu na metę chyba musiałam naprawdę marnie wyglądać, trener kadry kilka razy pytał się mnie, czy wszystko w porządku. A ja marzyłam tylko o dwóch rzeczach: usiąść na czymś stabilnym, a najlepiej położyć się i napić się czegokolwiek zimnego i niesłodkiego.

Na tym wyścigu dałam z siebie wszystko – chyba lepiej bym go nie pojechała, może jedynie gdyby nie było sytuacji z brakiem bidonu. Myślę, że jak na debiut w tej rangi wyścigu i brak specjalistycznego przygotowania pod maraton poszło całkiem nieźle. Na pewno zebrałam sporo nowych doświadczeń i mam nadzieję, że nigdy więcej nie popełnię takiego błędu na bufecie.

 

Krzysiek Łukasik 

Mistrzostwa świata już za nami. Z wielu względów była to dla mnie wyjątkowa impreza. Nie chciałbym jednak rozpływać się w samych zachwytach.  Analizując wyścig na chłodno zdaje sobie sprawę, że w kilku sytuacjach powinienem zachować się trochę lepiej.  Już przed maratonem wiedziałem, że ze względu na profil rundy początkowe kilometry będą  bardzo ważne w kontekście całej rywalizacji.  Mimo to pierwsze podjazdy pojechałem zbyt zachowawczo  w efekcie czego wylądowałem w drugiej połowie stawki. Szkoda, bo myślę,  że było mnie stać na to, żeby zaczepić się  jedną czy dwie grupki wyżej i w rezultacie zakończyć rywalizację na lepszym miejscu.  Nie  będę jednak nad tym rozpaczać, a swoją mylną ocenę sytuacji usprawiedliwie brakiem doświadczenia, bowiem był to mój pierwszy zagraniczny maraton.

Muszę też wspomnieć troszkę o poziomie sportowym zawodów – był naprawdę kosmiczny.  Pomimo tego, że trasa  miejscami przypominała mazowieckie maratony w których startowałem przed kilkoma laty (szutrowe drogi pośrodku pól i asfaltowe “autostrady”) ani przez minutę nie zapomniałem o tym, że jestem na mistrzostwach świata, bo przez całe 3h45min musiałem dawać z siebie 100%. Dodatkowo sytuacji nie ułatwiała  stosunkowo wysoka temperatura i słońce, które piekło na  stromych, odkrytych  podjazdach.  

Jednak całą imprezę i tak będę wspominał ze szczególnym sentymentem.  Jazda w narodowym stroju była dla mnie sporym wyróżnieniem i nagrodą. Jest to też motywacja do dalszej pracy.  Mam nadzieje, że kiedyś uda mi się wystartować w wyścigu tej rangi poprawiając jednocześnie tegoroczny wynik.

Na koniec chciałbym raz jeszcze podziękować  Kamilowi i Adamowi za ogarnięcie całego wyjazdu (było PRO!)  oraz Pawłowi Wojczalowi za kółka Sparkpiece dzięki którym mój Krossik aż tak bardzo nie odstawał od wypasionych furek bogatych Niemców. 🙂

Wszystkie zdjęcia wykonał Adam Starzyński 

Brak komentarzy do "Podsumowanie weekendu #12"