Mazowiecki Gravel MG500 – pół tysiąca kilometrów w 20 godzin i 22 minuty.

Mazowiecki Gravel – jedna z najbardziej znanych imprez gravel ultra w Polsce. W tym roku organizatorzy postawili sobie za cel zebranie w jednym miejscu większości najmocniejszych zawodników w tej konkurencji kolarstwa, aby zmierzyli się ze sobą i liczącą 555 kilometrów trasą. Nasz zawodnik wyszedł zwycięsko z tej konfrontacji!

foto: Smarrr

Pomysł startu zrodził się wczesną wiosną. Płaska trasa może początkowo nie wzbudziła mojego entuzjazmu (choć na żywo okazała się fajna), ale za to lista startowa przedstawiała się okazale. Z mtb wyniosłem przyzwyczajenie, że to rywale głownie tworzą wyścig, a zadaniem zawodnika jest przygotowanie do takiej, a nie innej trasy. Wyścigów ostatni tyle, że nie sposób zebrać więcej mocnych zawodników w jednym miejscu. A taka była intencja organizatorów. Z częścią chłopaków już się ścigałem. Innych znałem z wyników i relacji. Ze startów, których dystanse i czasy jazdy są dla mnie wciąż abstrakcyjne.

foto: Smarrr

W ramach przygotowań miałem w ostatnim czasie sporo treningów po płaskim (choć zazwyczaj trenuję na podjazdach), trochę techniki w przydomowej piaskownicy i dużo rozkminiania ustawień sprzętu. Ostatecznie wybrałem konfigurację roweru, która może wygląda niedorzecznie, ale sprawdziła się idealnie.

foto: Amailen

Start w jednej z ostatnich grup, więc mogłem się wyspać u (Michał Świderski – dzięki za gościnę). Start każdego z faworytów odbywał się w półgodzinnych odstępach. Z założenia miało to skutkować jazdą „swojego wyścigu” solo. Akurat ten element nie do końca wyszedł. W przyszłości zdecydowanie lepiej wrócić do startu wspólnego najmocniejszej grupy albo już radykalnie wprowadzić kategorie solo i zakaz draftingu. Ja niezmiennie jestem zwolennikiem startu wspólnego, jako tradycyjnego w zdecydowanej większości konkurencji kolarskich. Najbardziej sprawiedliwy podczas rywalizacji, niestety najbardziej kłopotliwy dla organizatorów.

foto: Amailen

Od startu jechało się bardzo dobrze. Pierwsza część była szybka z duża ilością asfaltu i dróg przez pola. Nic, tylko złożyć się dobrze na przystawce aero i walczyć z południowym wiatrem. Po kilkudziesięciu kilometrach telefon od organizatora i parę smsów od znajomych…. Nie ma mnie na trackingu! Mały zonk.. Byłem pewien, że jak głupi zostawiłem nadajnik w przepaku na metę. Na szczęście był w plecaku…tylko wyłączony.

foto: Mazowiecki Gravel

Upał powoli narastał i musiałem skorzystać z rezerwowej lokalizacji sklepu, którą zaznaczyłem sobie na kursie. W sumie zaliczyłem jeszcze trzy krótkie postoje na bufetach organizatora. Zdania w kwestii bufetów są podzielone. Ja jestem ich zwolennikiem. Nie uważam, aby wypaczało to rywalizację. Wręcz przeciwnie. Przy starcie innym, niż wspólny zawodnicy nie są nie ze swojej winy „karani” godzinami otwarcia sklepów. Poza tym losowe trafienie na kolejkę na stacji benzynowej i jedzenie śmieciowego żarcia (generalnie takie jest w lokalnych sklepach) uważam za średnią atrakcję. Rygorystyczne pojmowanie samowystarczalności w zurbanizowanym centrum Europy to też trochę fikcja.

foto: Mazowiecki Gravel

Druga część trasy była zdecydowanie bardziej urozmaicona. Więcej jazdy w terenie, przez lasy. Kilka fragmentów świetnych ścieżek wzdłuż rzeki. Wieczór dał trochę wytchnienia od upału. Zapadający zmierzch jest zawsze moją ulubioną porą podczas wyścigu. Noc nie trwała długo i już przed czwartą niebo zaczęło się różowić. Wczesnym rankiem byłem już na mecie. Trasa zaskoczyła mnie pozytywnie. Była urozmaicona. Wbrew niektórym opiniom była przejezdna i sprawdzona. Naprawdę, jako zawodnik jestem w stanie szybko wyłapać „pisanie po ekranie komputera”. Nie oznacza to, że była łatwa. Szybka jazda po nierównych polnych i leśnych drogach dawała w kość. W sumie obiektywnie nieprzejezdne było jedno podejście schodami pod nasyp drogi, jedna kładka ze stopniem, ze dwa szlabany w lesie i dwie łachy piasku – do przepchania może łącznie 50m. Dróg piaszczystych było sporo, ale całość sprowadzała się do szukania ścieżki przejazdu. Warto podpatrzeć na relacji z PŚ CX albo najlepiej samemu przejechać parę wyścigów przełajowych. Zobaczyć, jak zawodnicy, ocierając się o bandy szukają najmniejszego fragmentu przyczepności.

foto: Maria Ossowska

Pokonanie 555 kilometrów trasy zajęło mi 20 godzin i 22 minuty. W tym wszelakich postojów (4 bufety, przejazd kolejowy, światła skrzyżowania) 35 minut. Mimo płaskiej trasy wyścig dał mi mocno w kość. „Zawdzięczam to” przede wszystkim rywalom, którzy nie pozwolili na wycieczkową jazdę. Z wyniku oczywiście bardzo się cieszę. Zwycięstwo w MG jest na pewno wartościowe w polskim kalendarzu ultra.

Przełajowa rama, amortyzator, opony 38mm, lemondka własnej konstrukcji i szosowa kaseta 10-33??? Może wygląda niedorzecznie, ale w rękach doświadczonego zawodnika staje się maszyną do wygrywania.
Ten sam, niezawodny zestaw: opony Wolfpack Super Speed i oświetlenie Towild. Widoczne bezprzewodowe blipy na lemondce. Drobiazg, ale przy długiej trasie bardzo ułatwia jazdę. Sama lemondka wykonana z… przyciętej kierownicy mtb.

Brak komentarzy do "Mazowiecki Gravel MG500 - pół tysiąca kilometrów w 20 godzin i 22 minuty."