Łukasz wygrywa Bałtyk 600 z czasem 23h!

W ostatni weekend kwietnia zawodnicy wystartowali ze Szczecina, aby po pokonaniu 600 kilometrów wzdłuż wybrzeża, dotrzeć do mety w Gdańsku. Nasz zawodnik wygrał w świetnym stylu, oprawiając rekord trasy, który do tej pory wynosił 30 godzin.

Do Szczecina dotarłem dzień wcześniej przy pięknej, słonecznej pogodzie. Obudziła mnie ściana deszczu za oknem. Start był zaplanowany dopiero w południe, więc cały ranek siedziałem w jakiejś hostelowej klicie w totalnie depresyjnym nastroju. Szczerze nie znoszę tych ostatnich godzin przed każdym startem. Padać przestało niemal dokładnie w południe.

Start w deszczu – dalej były już piękne krajobrazy.
foto: Michał Makyo (@makitek)

Parę kilometrów wyjazdu przez miasto. Wbrew obawom bez nerwówki i sprawnie – ja zawsze wolę jednak start wspólny, zamiast podziału na grupy, często wypaczającego rywalizację. Wjechaliśmy na piękny, suchutki Szuter i aż do mety moja złota rama nie uświadczyła błota ani wody:) Pierwsze ponad 100 kilometrów pod wiatr, ale w dużej grupie. Parę osób fajnie, sprawnie pracowało na zmianach. Chwilami niestety nikt nie kwapił się do jazdy z przodu, przez co niemal stawaliśmy w miejscu:( Pierwsze nadbrzeżne ścieżki w okolicach Pobierowa przerzedziły peleton i dalej jechaliśmy bardzo przyjemnie około sześcioosobowej grupie. Przed Kołobrzegiem odjechałem do przodu z jednym zawodnikiem, który jednak z powodu jakiś kłopotów po niedługim czasie zwolnił.

Pierwszy postój na 209 km – przed nocą trzeba uzupełnić zapasy do pełna.
foto: Polish Bike Tour

Teraz zaczął się mój własny wyścig. Skoncentrowałem się tylko i wyłącznie na własnej jeździe: z jaką mocą jechać, ile jeść, gdzie uzupełnić zapasy. Nie przejmowałem się dystansem i czasem do pokonania ani śledzeniem rywali na telefonie. Kilometr za kilometrem przesuwałem się do przodu. Pierwszy raz zatrzymałem się na 209 kilometrze – na bufecie organizatora. Zapakowałem zapas jedzenia i picia. Do toreb i… do brzucha. Pewnie dlatego na zdjęciu wyglądam, jakbym miał 10 kg nadwagi:) Ruszyłem przed siebie.

W drogę! następny postój dopiero w Wejherowie na 450 kilometrze.
foto: Polish Bike Tour

Było około godziny 20 i dzień zaczął chylić się ku końcowi. Miejscowości i drogi pustoszały. Przejeżdżałem nadbrzeżnymi ścieżkami i wyludnionymi bulwarami kurortów. W końcu nie mijałem już żadnych ludzi ani samochodów. Lasy i łąki oświetlało ciepłe światło zachodzącego słońca. Wszystko to było bardzo piękne. Jedna z tych wielu małych, dobrych rzeczy, których tyle miałem okazję przeżyć dzięki kolarstwu. Zapadł zmrok. Jechało mi się bardzo sprawnie. Single przy Ustce i Łebie minąłem bez problemu. Kluki były krótkim epizodem. Kończąc robotę po 16 i tak ¼ roku trenuję po zmroku. Mieszkam w środku lasu. Jechałem po prostu tak, jakby był to kolejny z dziesiątków treningów po pracy. Około czwartej niebo zaczęło się rozjaśniać. Było bardzo zimno – przy gruncie pewnie przymrozek. Warto docenić, jak wielką wygodę dają nam obecnie zaawansowane technicznie ubrania. O świcie dotarłem do całodobowej stacji w Wejherowie, jako jedyny klient wzbudzając zainteresowanie ekspedientek. Dokupiłem jedzenia i picia i ruszyłem na Hel. Było zupełnie pusto. Wschodzące słonce przywitało nie na samym końcu półwyspu. W drodze powrotnej było trochę odcinków piaszczystych, ale wymusiły zejście z roweru może ze trzy razy na dosłownie kilkanaście metrów. Ogólnie cała trasa była bardzo przyjemna, szybka i płynna. Duże uznanie dla organizatorów za dobre opracowanie. Wymyślenie szlaku to jedno, a doprowadzenie go do finalnego pliku GPX to drugie. Widać, że całość była przejechana, nie nakreślona z ręki przed komputerem. Na 600 km jedyny „babol” to remont ,mostu w Darłowie. Na szczęście druga przeprawa kilkaset metrów obok. Przed południem dotarłem do granicy Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Tu chyba jedyny kryzys, bo na dłuższy czas zaniedbałem jedzenie. Właśnie „wciskanie” w siebie jedzenia przez całą jazdę było chyba najgorszą trudnością w całym wyścigu. Przez chwilę czułem, że świadomość zaczyna gdzieś ulatywać. Zjadłem szybko wszystkie batoniki, które mi jeszcze zostały. Tabletka z tauryną pod język starym sprawdzonym sposobem z czasów bomby na maratonach mtb i można jechać dalej. Fragment przez Park był bardzo fajny. Dla górala podjazdy były wręcz rozrywką po długotrwałej uciążliwej jeździe po płaskiej, otwartej przestrzeni. Popatrzyłem na stoper i wtedy dopiero uwierzyłem, że może się udać dojechać w mniej, niż dobę. To jest chyba zawsze najpiękniejsze uczucie pod koniec wyścigu. Gdy po całym wysiłku jedzie się już po pewne zwycięstwo. Choćbym złapał kapcia lub nie wiem, jaką bombę i tak doczołgam się na czworaka na metę. W końcu upragniony wjazd na Stadion w Gdańsku i koniec!

Szczęśliwy na mecie. Po 23 godzinach można wcisnąć „stop” na liczniku:)
foto: Polish Bike Tour

Bardzo się cieszę z rezultatu. W minionych latach objechałem kilka wyścigów 300-400km, ale cały czas brakowało prawdziwego ultra. Jazdy ponad 500 kilometrów przez całą noc. Start miałem zaplanowany już do jesieni i włożyłem sporo pracy w przygotowanie do niego. Razem z Danielem Paszkiem (cyclotrener) opracowaliśmy plan treningów i przygotowań. Była to droga mądrej, sukcesywnej pracy a nie cudownych recept i kolejnych „rewolucyjnych” planów treningowych. Sporo kolejnych ciekawych wyzwań w tym sezonie przede mną.

Wyposażenie na wyścig: lekko=szybko.
Najlepsze opony? Wolfpack Gravel Seperspeed.
Dobra logistyka to podstawa.

Brak komentarzy do "Łukasz wygrywa Bałtyk 600 z czasem 23h!"