Gravmageddon Along the River
Jak to jest przejechać wyścig wzdłuż Odry? Od granicy z Czechami, aż po ujście w Szczecinie. Pokonać 780 kilometrów. Jednym ciągiem. Bez chwili snu. Łukasz opisuje swoje (uwieńczone wygraną) zmagania z trasą.
Liczącą 780 kilometrów trasę wzdłuż Odry pokonuję w czasie 32 godzin i 22 minut. Nie doceniłem jej. A ona się zemściła. Przeżuła mnie i wypluła. Spodziewałem się szybkiej, płynnej jazdy. Przez pierwsze 250 kilometrów ( i ostatnie 100 niemieckich asfaltowych autostrad ) faktycznie tak było. Po wyjeździe z Wrocławia nic nie zwiastowało nadchodzącej katastrofy….
Zaczęło się niewinnie. Idealne szutry wokół zbiornika w Raciborzu. Trochę asfaltu i kilka kilometrów trawy. Rower wydawał się sam siebie utrzymywać szybkość ponad 30km/h. Nie było jednak sensu pędzić, bo po 90m w Zdzieszowicach, czekała przeprawa promowa. Wyliczyłem sobie czas odjazdu i podążałem tempem spacerowym na godzinę odjazdu. Dotarłem i tak z zapasem. Na postoju dogoniło mnie paru, startujących później zawodników.
Po drugiej stronie rzeki ruszyliśmy wspólnie, a po niedługim czasie zostałem już sam z Januszem Muchą. Bez kolejnych postojów zdążaliśmy stronę Wrocławia i przepaku na 235kilometrze. Jazda szła sprawnie. Choć zdecydowanie nie były to super szybkie szutry, tylko drogi polne. Jednak w dość dobrym stanie. Przejechaliśmy przez Brzeg, Oławę, zaplątując się po drodze w jakieś pierwszomajowe imprezy.
Na 125 kilometrze ucelowałem jakąś cegłówkę, ukrytą w trawie i złapałem kapcia. W ciągu półtora roku użytkowania był to drugi przypadek, gdy udało mi się rozwalić oponę Wolfpacka. Wbiłem sznurek. Potem jeszcze dwukrotnie dopompowałem i taka, prowizoryczna naprawa wytrzymała dalsze ponad 600 kilometrów!
Do Wrocławia dotarliśmy godzinę szybciej, niż się spodziewałem. Przepak zlokalizowany był w naszym klubie Na Grobli. Szybko uzupełniłem picie. Trochę zjadłem Zabrałem swoje jedzenie, lampki i trzepotkę na noc. Po piętnastu minutach byłem znów w trasie. Zaczął się chyba najprzyjemniejszy odcinek. Idealne szutry wałami aż do Brzegu Dolnego. Trasa, która codziennie wracam z pracy. Teraz pokonywałem ją w warunkach wyścigowych. Znajome miejsca, nawet paru kibiców na trasie. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów minęło błyskawicznie. Dokuczliwy upał też zelżał.
Przejechałem most nad Odrą w Brzegu… i zaczął się TRAWmageddon!!! Kolejne 400 kilometrów koszmaru po wszelkich możliwych trawiastych wądołach. Trawa, trawa, trawa. Nierzadko przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem po koronie wału, na której była jedynie lekko wydeptana ścieżka. Lub… nie było żadnej. Dobór toru jazdy wymagał niezłej ekwilibrystyki. Czasem lepiej było jechać po koronie wału, by po paru kilometrach zjechać do jego podstawy. I znów powrócić na górę. Niemniej w nocy cały czas miałem wrażenie, że lepsza jest akurat ta strona, po której nie jadę.
W Głogowie zaplanowałem postój na całodobowej stacji. Uzupełniłem picie, coś szybko zjadłem i założyłem cieplejsze ciuchy na noc. Już zdążyłem się nauczyć, ze jazda w nocy rządzi się swoimi prawami. Mimo pozornie wysokich temperatur… zawsze jest zimno. Organizm szybko się wychładza zwłaszcza przez korpus i ręce. Po wielu godzinach to potrafi być bardzo dokuczliwe. Nogawki, rękawki i superlekka trzepotka okazują się nieodzowne. Z racji długiego dystansu, tym razem na postój poświęciłem nieco więcej czasu na wypicie herbaty. Ciepły, gorzki napój okazał się bardzo pomocny.
Ruszyłem dalej. Po drodze podkrotnie moje drogi przecinały się z chłopakami, kręcącymi materiał filmowy o wyścigu. Jechaliśmy jednak „obok siebie”, nie zamieniając nawet słowa. Byli jedynie dyskretnymi obserwatorami . I taka też była umowa przed startem.
Około czwartej nad ranem niebo zaczęło się różowić na horyzoncie. Wjechałem w bardzo piękny, choć upierdliwy w jeździe odcinek rozlewisk. O świcie osiągnąłem drugi Przepak w Krośnie Odrzańskim. Znów uzupełnienie jedzenia i picia. Poświeciłem też dodatkowe kilkanaście minut, aby na chwilę położyć się na materacu. Dość mocno odczuwałem trudy jazdy po gruzie. Taka chwila odciążenia ciągle napiętych mięśni była zbawienna dla dalszej jazdy.
Rozpoczynał się nowy dzień i druga doba mojego wyścigu. Dużym problemem było już w tym momencie spożywanie odpowiedniej ilości jedzenia, które dosłownie grzęzło w gardle. Okazało się, że może być też jeszcze gorsza tortura, niż trawa. Czyli kolejne, niekończące się kilometry po nierównych, betonowych płytach.
W końcu wjechałem na niemiecki odcinek trasy i tu sceneria diametralnie się zmieniła. Ostatnie 100 kilometrów to asfaltowa autostrada. Dosłownie. Rowerowo –rolkowa trasa szerokości pasa jezdni. Poprowadzona nieprzerwanie wzdłuż wałów. Szybkość diametralnie wzrosła i składając się na lemondce nierzadko osiągałem 40km/h. Dokuczliwy stał się jedynie upał na otwartej przestrzeni. Już tylko pojedyncze godziny dzieliły mnie od finiszu.
W końcu Szczecin. Runda przez miasto. Na horyzoncie stadion. I to najprzyjemniejsze uczucie na wyścigach. Gdy jeszcze się jedzie, nie czując w pełni trudów kilkuset kilometrów, ale nic już nie może odebrać ukończenia i zwycięstwa. Nareszcie meta. Organizator i rodzice, którzy czekali na mnie. Odstawiam rower. Ten moment, na który się czeka. Gdy można wziąć ciepły prysznic. Dać ciału wytchnienie.
To nie była szybka, sportowa jazda, do jakiej przywykłem. Raczej nieustanna walka. Miałem wrażenie, że im szybciej staram się jechać, tym bardziej ta trasa chce rozwalić mój rower i sponiewierać mnie. Chwilami szczerze nienawidziłem każdego pokonywanego jej kilometra.
Tym bardziej teraz doceniam przeżycia, których doświadczyłem dzięki temu wyścigowi. Piękno przyrody. Bogactwo roślinności i zwierzyny. Doświadczenia wyścigu ultra, gdy przez wiele godzin byłem zupełnie sam. Zachód i wschód słońca. W końcu kolejny raz mogłem się przekonać, że „wydaje mi się, ze nie dam rady” jest dalekie od naszych faktycznych możliwości.